- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: The Brew "A Million Dead Stars"
Kiedy brytyjskie trio bluesrockowe The Brew pojawiło się w Polsce po raz pierwszy, zrobili na wszystkich świetne wrażenie. Czuć było jednak wyraźnie, że to grupa przede wszystkim koncertowa, a ich druga (ostatnia wówczas) płyta "The Joker", choć ciekawa, jest bardzo nierówna i stanowczo nie dorównuje jakości, jaką ten zespół prezentuje na żywo. Przekonany o tkwiącym w muzykach dużym potencjale, który zdradzał znakomity wręcz utwór tytułowy, z nadzieją czekałem na nowe wydawnictwo. Album "A Million Dead Stars" ukazał się na rynku w styczniu 2010 roku i z miejsca wylądował w moim odtwarzaczu.
Szczegółowo na temat grupy rozpisywałem się swego czasu w relacji z krakowskiego koncertu, dziś jest ona już znacznie szerzej znana, więc powtórzę tylko to, co najważniejsze. The Brew to kapela założona przez dwóch młodych chłopaków - utalentowanego gitarzystę Jasona Barwicka (jest również odpowiedzialny za wokale) oraz wymiatającego na perkusji Kurtisa Smitha. Skład uzupełnia ojciec Kurtisa - Tim, który jednak z biegiem czasu oddaje coraz więcej pola do popisu młodzieży, w miarę jak nabierają doświadczenia i umiejętności. Ci zaś obdarzeni są fantazją i polotem, które z miejsca zaskarbiają im nowych fanów, gdzie tylko się pojawią. Nic dziwnego - oni wręcz ociekają zajebistością. To w wielkim skrócie, a teraz przejdźmy do rzeczy.
Liczyłem na to, że grupa zanotuje postęp, ale na pewno nie spodziewałem się tak dobrego materiału. Od premiery albumu minął już ponad rok, a nadal należy do tych, których słucham najchętniej. W porównaniu do poprzedniej płyty, mamy tu do czynienia przede wszystkim ze zdecydowanie lepszymi kompozycjami, są one też bardziej różnorodne i bogatsze w ciekawe pomysły. Do tego dochodzi o niebo lepsza produkcja, dzięki której brzmienie The Brew wiele zyskało. W grze muzyków też widać dużą zmianę. Przede wszystkim jest znacznie dojrzalsza - zamiast popisywać się (od tego i tak mają koncerty), grają dużo oszczędniej, robiąc po prostu to, co do nich należy, a efekt końcowy jest naprawdę mocny. Jason "jestem po prostu gitarzystą, który lubi dawać czadu" Barwick wyraźnie poszedł na jakość i potwierdził, że zasługuje na książęcy tytuł w gitarowym królestwie. Nie wiem, kto pierwszy nazwał tego dwudziestolatka "wnuczkiem Hendriksa", ale z miejsca stawiam piwo za to określenie. A jeśli będzie się rozwijał w takim tempie, jak do tej pory, to cholernie się cieszę, że mogłem go poznać jeszcze za młodu. W jego muzyce czuć też duszę i autentyczną radość z grania, charakterystyczną dla najlepszych nagrań artystów z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.
Ogromnej poprawie uległa strona wokalna, również w warstwie kompozycyjnej, dzięki czemu partie głosowe o wiele łatwiej wpadają w ucho. Wszystkie kawałki śpiewa Jason i widać, że wychodzi mu to coraz lepiej, a jego głos bardzo dobrze pasuje do muzyki. Oczywiście nie będzie nigdy drugim Paulem Rogersem ani Robertem Plantem, jego główną bronią pozostaje gitara, ale słucha się go z dużą przyjemnością. Co ważne, coraz więcej w The Brew tego czegoś, co pozwala określać ich muzykę jako "własną", a nie tylko kalkę z klimatów sprzed lat, co niektórzy wcześniej im zarzucali.
Dodatkowo, całość jest teraz zjadliwa także dla tych, którzy wychowali się na współczesnych gwiazdkach, znanych bardziej z fryzur i miłosnych podbojów, niż instrumentalnej biegłości i artystycznych ambicji. A ponieważ w The Brew grają naprawdę przystojne i sympatyczne chłopaki, myślę że świat stoi przed nimi otworem. Choć wiadomo, że porządny blues rock w dzisiejszych czasach nie ma najmniejszych szans na taką popularność, co plumkanie takich kapel, jak Arctic Monkeys czy The Kooks.
Parę słów o poszczególnych utworach. Płytę otwiera "Every Gig Has A Neighbour" - doskonale sprawdzający się na żywo rockowy przebój, pod względem energii i słuchalności odpowiednik "The Joker". Fajny riff, bardzo dobry refren, sporo miejsca na interakcję ze słuchaczami, prawdziwy koncertowy wymiatacz. W kawałkach The Brew wyraźnie słychać, że powstają właśnie podczas tras koncertowych i są na bieżąco doskonalone podczas występów przed publicznością. W podobnym, żywiołowym klimacie utrzymane są jeszcze dwie kolejne piosenki - "Surrender It All" oraz "Wrong Tunes", natomiast w dalszej części płyty "Change In The Air". Słucha się ich przyjemnie, głowa się kiwa, a noga sama przytupuje we właściwym rytmie, więc bardzo dobrze spełniają swoje zadanie. Przejdę jednak dalej, bo spieszy mi się, aby oddać należne uznanie następnej kompozycji - "Kam".
No właśnie... dość enigmatyczny tytuł, jak na utwór skomponowany z takim rozmachem. Trwająca ponad osiem minut power ballada, z mocnym refrenem i tekstem, bogato ornamentowana gitarowymi solówkami - jeden z takich utworów, które podczas koncertów mogłyby spokojnie trwać po dwadzieścia minut i nikt nie miałby o to pretensji. Wiadomo, nie jest to jeszcze poziom "Free Bird" Lynyrd Skynyrd czy "Love Like A Man" Ten Years After, ale naprawdę rzadko teraz nagrywa się takie rzeczy. "Kam" pewnie długo jeszcze stanowić będzie koncertowe must-play, o ile The Brew nie przebije go czymś jeszcze lepszym na kolejnym albumie.
A jednak to dopiero dwa kawałki, które następują później, stanowią według mnie najlepszy fragment płyty. Pierwszy z nich to króciutka, ale wyjątkowo wdzięczna akustyczna piosenka "Monkey Train". Kurczę, gdyby ten utwór nagrali czterdzieści lat temu, dziś byłby absolutnym klasykiem, na równi z balladami ze słynnej "trójki" Led Zeppelin. Prawdziwie mistrzowski poziom osiąga jednak The Brew w "Just Another Night". Ten utwór to kwintesencja tego, za co kocha się klasyczne, bluesrockowe granie. Jest tutaj chyba wszystko, co trzeba, w dodatku we właściwych proporcjach i na równym, świetnym poziomie. A przede wszystkim - od pierwszych do ostatnich dźwięków genialny klimat, który narasta z każdą kolejną sekundą tego prawdziwego rockowego wehikułu czasu. Dla mnie to bez wątpienia najlepsza rzecz, jaką do tej pory nagrało trio z portowego Grimsby, rzecz która wyróżnia się jakością w takim samym stopniu, jak "The Joker" na poprzedniej płycie.
Co dalej? "A Smile To Lift The Doubt" za pierwszym przesłuchaniem może nie pasować do reszty utworów, ale po jakimś czasie przestałem to dostrzegać. Ta psychodeliczna, instrumentalna kompozycja znana jest z koncertów grupy, podczas których służy jako rama do gitarowych improwizacji Jasona, z wykorzystaniem smyczka na wzór Erika Branna lub Jimmy'ego Page'a. "Mav The Rave" nie jest wprawdzie aż tak udany, jak "Monkey Train", ale bardzo przyjemnie wzbogaca akustyczne oblicze nowego krążka The Brew. Warto wspomnieć, że w obu balladach zespół wspomaga niemiecka skrzypaczka Regina Lautwein, poznana przez muzyków podczas jednej z imprez w Irlandii. Nie jest to ostatnie na płycie spotkanie z akustycznymi dźwiękami, ale o tym póki co sza, bo czeka nas jeszcze "Change In The Air", czyli kolejny przebojowy kawałek, zagrany jednak w odmienny sposób, niż poprzednie. Na koniec dostajemy okraszony fajną solówką (no dobrze, gdzie ich tutaj nie ma?) utwór tytułowy, z wydzielonym instrumentalnym wstępem. "A Million Dead Stars" może nie jest najlepszy (choć i tak dobry), za to jego kulminacja z całą pewnością należy do najjaśniejszych momentów zarówno na płycie, jak i podczas koncertów grupy, udanie nawiązując do klimatu "Just Another Night". Powiedziałem, że to koniec? Nie całkiem... Jeśli odczekamy jeszcze minutę, The Brew nagrodzi nas za cierpliwość krótką akustyczną wersją "The Joker". Oj, bardzo podoba mi się takie wydanie muzyki zespołu i z przyjemnością wybiorę się kiedyś na pełny set unplugged.
To chyba tyle. Na pewno chłopaków stać na jeszcze więcej, ale płytą "A Million Dead Stars" zrobili naprawdę duży krok w dobrym kierunku. O ile koncertowe oblicze The Brew od samego początku robiło ogromne wrażenie, teraz muzycy dołożyli do tego świetny album. Nie wiem, czy wystawiona bardzo wysoka ósemka jest do końca sprawiedliwa - może po części przemawia przeze mnie sympatia, jaką prywatnie darzę ten zespół, jednak podczas słuchania takich kawałków, jak "Monkey Train" lub "Just Another Night" przestaję mieć wątpliwości. Zdecydowanie warto się z nią zapoznać, a jeśli lubicie klimaty starych, rockowych mistrzów - z miejsca mogę wam polecić jej zakup.
Materiały dotyczące zespołu
- The Brew