- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: The Black Keys "El Camino"
Przyznam, że zbierałem się do napisania paru słów o ostatnim tworze panów Auerbacha i Careya dość długo (wszak płyta ma już ponad rok). I do dziś nie wiem... czemu? Zainteresowani tematem pewnie już dawno poznali "El Camino", ale skoro na rockmetal.pl nie pojawiła się dotąd inna recenzja płyty, a nie tak dawno mieliście okazję poczytać o nowym albumie polskiego Kim Nowak, grającego w tej samej lidze, nie było wyjścia, musiałem się za to wziąć ja.
Kto orientuje się nieco w twórczości duetu The Black Keys, ten wie, że specjalizował się on w graniu garażowego, brudnego bluesa. Momentem przełomowym dla kapeli było zarejestrowanie albumu "Attack & Release" w 2008 roku. Na tamtej płycie panowie we współpracy z producentem Brianem Burtonem (alias Danger Mouse) pokazali oblicze, które mogło zaszokować ich dotychczasowych fanów. Wyniki sprzedaży albumu i wzrost rozpoznawalności zespołu pokazały jednak, że to właściwa droga. Kolejny krążek grupy ("Brothers", 2010) umocnił jej pozycję na rockowej scenie. No i tak dochodzimy do momentu, w którym jesteśmy dziś. Nie będę ukrywał, że poprzednie płyty Amerykanów były dla mnie powiewem świeżego powietrza w nieco dusznej stylistyce, jaką jest blues. Sposób grania, kompozycje, lekkość i stylizowana na "stare rockowe łojenie" produkcja - to wszystko sprawiało, że The Black Keys to jedno z moich większych odkryć ostatnich 5 lat. Szczerze mówiąc, uważam że takie zespoły ratują trochę zagubioną w poszukiwaniach swojej tożsamości muzykę rockową.
Nie mogę powiedzieć z całą pewnością, czy "El Camino" to płyta lepsza, czy gorsza od poprzedniczek, mimo wielokrotnego przesłuchania każdej z nich. Ale z pewnością jest to album niemal perfekcyjny (tylko co z tego, skoro tamte krążki też były?). Panowie serwują nam praktycznie same hity, podane w sosie nieco archaicznej, analogowej produkcji (wpływ Danger Mouse'a jest bardzo słyszalny). Od początku do końca dostajemy piosenki lekkie, przyjemne, ale też zagrane niesamowicie żywiołowo, z polotem. Naprawdę ze świecą szukać tak energetycznych kawałków, jak "Lonely Boy", "Hell of a Season" czy "Money Maker" na płytach kapel z nurtu indie rocka, który dominuje obecnie w muzyce rockowej. Dźwięki prezentowane przez Auerbacha i Craneya to przy całej swej prostocie również miks wielu podgatunków. Obok bluesa znajdziemy tu elementy psychodelii ("Money Maker"), pop rocka ("Run Right Back"), brytyjskiego punk rocka czy funky (momenty w ostatnim na krążku "Mind Eraser"). Jest tez miejsce dla delikatnej quasi ballady w postaci "Little Black Marines" i po prostu bardzo ładnego "Sister".
Elementem najbardziej charakterystycznym albumu jest bezapelacyjnie gitara Dana Auerbacha. W każdym z utworów króluje ona nad grającą prosto, ale potężnie sekcją rytmiczną. Proste, cięte riffy w połączeniu z niesamowita melodyjnością refrenów sprawiają, że "El Camino" to płyta, która doskonale sprawdzi się zarówno na imprezie, jak i podczas jazdy samochodem. W tym drugim przypadku uważajcie jednak, żeby nie przesadzić z naciskaniem na pedał gazu. Łatwo się zapomnieć...
Jak widać, grając muzykę pozornie starą, można doskonale odnaleźć się w dzisiejszych czasach. Najnowsze dzieło The Black Keys to przebojowe, lekkie i chwytliwe granie spod znaku prawdziwego, soczystego blues rocka. Jack White ma od jakiegoś czasu groźnych konkurentów do miana "ostatnich sprawiedliwych rocka". No i dobrze.