- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Testament "The Formation of Damnation"
Nie zazdroszczę thrashmetalowcom. Nie, to zbyt mało precyzyjne. Nie zazdroszczę thrashmetalowcom, którzy swoją muzykę tworzą w XXI wieku. Spośród wszystkich odmian metalu, thrash bezapelacyjnie zajmuje wysoką lokatę na liście tych najbardziej wyeksploatowanych i wtórnych. Przypomina to nękającą Hollywood przypadłość, gdzie oryginalnych pomysłów szukać równie próżno, co wody na pustyni Atakama, a prym wiodą remaki i niezliczone adaptacje. W rezultacie zarówno weterani gatunku, jak i młodociane grupy rekonstrukcyjne uprawiają coś na kształt żywego skansenu, napędzanego nostalgią za złotą erą lat 80. Najdokładniejszym miernikiem tego zjawiska są fani, którzy po nowe wydawnictwa sięgają raczej z przywiązania do zespołu niż szczerego zachwytu nad premierowym materiałem. Nie wierzycie? Spytajcie swoich znajomych, co wolą? "Repentless" czy "Reign in Blood"? "Dystopia" czy "Rust in Peace"? "For All Kings" czy "Among the Living"?
Gdy w latach 90. thrash metal osiągnął swoje apogeum, powietrze z balonika uszło i rozpoczął się drastyczny spadek popularności. Wiele kapel próbowało ratować się ewolucją brzmienia, co zaowocowało mniej lub bardziej udanymi eksperymentami pod względem artystycznym i rzadko towarzyszącym im sukcesem komercyjnym. Niektóre załogi nie przetrwały brutalnego zderzenia z bezlitosnymi prawami rynku, inne nagrały albumy będące do dziś przedmiotem wstydu. Jest jeszcze jedna kategoria, niezbyt licznie reprezentowana - muzycznych Spartan, którzy z bitwy wrócili z tarczą. I to do tej właśnie grupy należy dowodzony przez Chucka Billy'ego i Erica Petersona Testament. Pomimo turbulencji personalnych i roszad w składzie, Amerykanie zdołali zarejestrować trzy nad wyraz ciekawe i nieszablonowe płyty, stanowiące pomnik ich kreatywności, z czego "The Gathering" śmiało można ustawić na podium szczytowych osiągnięć w ich karierze.
Kiedy w 2005 roku, spełniwszy swe jazzowe fantazje, Alex Skolnick zatęsknił za ciężkimi riffami, maniacy thrashu wieszczyli, że oto nadciąga drugi "The New Order" albo przynajmniej "The Legacy", jakby już zdążyli zapomnieć, że bez Skolnicka na pokładzie Testament radził sobie zupełnie dobrze. Początkowo ich oczekiwania nie były tak całkiem bezpodstawne, bo pierwszą rzeczą, jaką zespół zrobił po zebraniu się w starym składzie, było nagranie koncertowego "Live in London", znakomitego albumu, który dobitnie pokazał, że panowie nadal potrafią dołożyć do pieca, a ich forma nie doznała żadnego uszczerbku mimo upływu czasu. Niestety zamiast od razu pójść za ciosem i wystartować z pracą nad wydawnictwem studyjnym, kwintet zmitrężył prawie dwa lata i w efekcie "The Formation of Damnation" ujrzał światło dzienne dopiero w 2008 roku.
"The Formation of Damnation" to materiał dość nierówny. Pomijając krótkie, instrumentalne intro, na krążku znalazło się dziesięć kompozycji. Z ich pomocą muzycy starają się wznieść stylistyczny pomost między "The Gathering" a swoimi wczesnymi dokonaniami. Zaczyna się niezwykle obiecująco, ponieważ "More than Meets the Eye" to numer szalenie chwytliwy, rozbuchany, wręcz perła w koronie tej płyty. Chuck Billy daje tutaj pełen popis swoich możliwości, śpiewając, jakby jego choroba nigdy nie miała miejsca. Kolejne dwa kawałki - "The Evil Has Landed" oraz tytułowy - podkręcają tempo, uderzając w słuchacza zaciekłymi, jadowitymi riffami, osadzonymi na potężnym podkładzie perkusyjnym. Paul Bostaph i jego siłowy styl gry dostarczają Testamentowi dzikiej, nieokiełznanej energii, jakiej trzeba do wprawienia tej machiny w ruch. Niestety już na następnym odcinku machina ta wpada na mieliznę i porusza się ociężale niemal do samego końca. Ostatnim momentem, kiedy na powrót robi się interesująco, jest rozpędzony "F.E.A.R." ze swoim chóralnym refrenem. Napisany w całości przez Alexa Skolnicka, to jeden z niewielu przejawów jego znikomej aktywności kompozycyjnej na "The Formation of Damnation".
Czy oznacza to, że postrzegam "The Formation of Damnation" jako album nieudany czy zły? Nie. To wciąż solidny, świetnie zaaranżowany thrash, na który wielu aspirujących grajków mogłoby spoglądać łakomym okiem. Sęk w tym, że środkowa część tej muzycznej wycieczki nic nie wnosi i trąci nikomu niepotrzebnym wypełniaczem. Chwilami mierzi mnie też produkcja Andy'ego Sneapa, mającego tendencję do traktowania każdej sesji nagraniowej niczym operacji na otwartym sercu - wszystko jest obsesyjnie sterylne. A przecież nie o to w metalu chodzi, aby był piękny i gładki. Gdyby "The Formation of Damnation" ukazał się jako EP-ka, byłby jednym z najsilniejszych zawodników w dyskografii Testamentu. Tymczasem ja nadal wolę "The Legacy", "The Ritual" i "The Gathering".