- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Sweet Noise "Czas ludzi cienia"
Wiem, że dla niektórych ta płyta była jednym z lepszych polskich albumów w swoim czasie. Specjalnym fanem Sweet Noise nie byłem, ale "Czas ludzi cienia" polecono mi jako świetny, ostry album. Przesłuchałem więc uważnie kilkanaście razy - od drugiej "lektury" z coraz większym trudem i właściwie tylko po to, by pozostać tu sumiennym recenzentem.
Na początek pozytywy. Trzy lata, które zespół spędził nad przygotowaniem tego wydawnictwa, słychać tu wyraźnie - to płyta zrobiona znakomicie, przeto z pełnym szacunkiem i wiarą należy przyjąć deklaracje Glacy, który mówił w wywiadach o tym, jak trudno w Polsce - głównie z uwagi na ignorancję ludzi zasiadających w firmach płytowych - zrobić płytę na takim poziomie. A jednak to możliwe. "Czas ludzi cienia" pokazuje, że niekoniecznie polski rock musi mieć oblicze siódmej wody po Nirvanie albo biesiadny image kapel typu Bon Jovi. U Sweet Noise potężne riffy brzmieniowo korespondują z elektroniką; słucha się tego z wrażeniem, że siedzenie i dłubanie nad płytą miało tu rację bytu. Widać, że w porównaniu z albumem "Koniec wieku" zespół zaliczył kilka kroków do przodu, dystansując krajową konkurencję. Sweet Noise słucha z uwagą, co się muzycznie na świecie dzieje. I za to wszystko należą się cztery gwiazdki.
Inspiracje słychać - także te pozarockowe, choć panom z SN trudno się będzie wyprzeć poszukiwania natchnienia w dokonaniach Mansona, Rammstein czy Nine Inch Nails. Mieszanie gitar i syntetyków każe szukać inspiracji w neometalu, podobnie zresztą jak wokal. Najlepszym numerem na krążku jest "N.U.E.R.H.A", niebrzydkie jest "Nie było" - te kawałki cieszą przyzwyczajone do hałasu ucho, lecz z pewnością na mój pozytywny odbiór tychże wpłynął fakt, że znajdują po prostu na "stronie A" albumu. Bo im dalej w płytę, tym jest nudniej, choć spieszę zaznaczyć, że zespół nie piłuje bezmyślnie strun i nie tłucze w garkuchnię; gospodaruje środkami z efektem różnym.
Gorzej to wygląda np. w singlowym "Dzisiaj mnie kochasz..." - opinie osób polecających mi ów song były entuzjastyczne, z czym nie zgadzam się kompletnie. Jeśli komuś gitarowe rozwiązanie refrenu wydaje się odkrywcze, to polecam mu kawałek "Dissolved Girl" i w ogóle całą płytę "Mezzanine" zespołu Massive Attack... Tonowanie emocji lepiej wychodzi w "Showshit" - jeśli oddzielić dźwięki od warstwy tekstowej (o czym niżej). Większość natomiast jest w tej płycie rzeczy zgoła niefajnych, co przychodzi mi skonstatować z tym większym żalem, że różnica między kwestiami technicznymi a muzyczno-tekstowymi jest tak zatrważająca.
Żenuje mnie forma przekazu słownego i już wyjaśniam, dlaczego. Po pierwsze - to jest rock'n'roll i ja generalnie nie mam nic przeciwko używaniu w tekstach bluzgów - traktuję je jako środek wyrazu, jeśli tylko jako odbiorca czuję się przekonany, że taki to a taki "explicit" jest w tym a nie innym miejscu niezbędny. Tu jednak wydaje się, że autorowi bluzgi służą jedynie do zamaskowania własnego wąskiego słownika (żenadę największą wywołuje "Skurwiel" i to wcale nie z racji tytułu). Czemu sugeruję, że wąskiego? Bo gdyby ktoś teraz, po moim uważnym zapoznaniu się z albumem, zapytał mnie, o czym jest tekst takiej a takiej piosenki, to nijak nie byłbym w stanie powiedzieć. Wszystkie teksty, proszę Państwa, są takie same! Pewnie, że można w co drugim tekście powtarzać wytarte "zaangażowane" frazesy: pierdolić ustrój, na całym świecie źle się dzieje, korporacje pożerają mój umysł, jestem załamany, prześladowany, rozdarty, dusza mnie boli itp. - tylko po co?
Obraz świata kreowany przez Glacę jest nader prosty: widać w nim tylko System, Matrix, firmę, wyzysk, fałsz, nienawiść, smutek, ciemności kryją ziemię, brak uczuć... No po prostu brakuje tylko Widma Złego Pana, czarownika Rumburaka i Aleksandry Jakubowskiej - istna Apokalipsa. Ale to nie jest Dzień Sądu przedstawiony przez artystę-indywidualistę, tylko Apokalipsa z second-handu, z pamiętnika czternastoletniego anarchisty, który po stworzeniu rymu: "świat jest be / o, jak mi z tym źle / beeee!" czuje się, jakby odkrył nieznany ląd twórczości kontestacyjno-konfesyjnej... "Szczytowymi" osiągnięciami w tej konkurencji są utwory "Z ukrycia i cienia" oraz "Showshit".
Skoro jesteśmy przy dychotomicznym postrzeganiu świata, to zaznaczmy jeszcze jeden kontrast - ludzie cienia i rymy jasnogórskie: "będzie - wszędzie", "tobą - sobą", "blisko - wszystko", "ciało ? mało". Zakończenie jednego wersu słowem "ewolucja" upewnia nas, że w następnym będzie "rewolucja" (szkoda, że nie "polucja" - byłoby jakieś zaskoczenie). O rymach niedokładnych można zapomnieć. Ale - żeby była jasność - ja nie namawiam żadnego autora tekstów do pisania, strofą saficką czy dwustuzgłoskowcem, o kwiatkach i miłości do pluszowego misia. Namawiam za to do postarania się o oryginalność komunikatu. Jeśli chodziło tylko o to, bym się jako słuchacz dowiedział, że świat jest okrutny, to dziękuję, wiem to od dłuższej chwili.
Z liryków na tej płycie wyłowiłem jeden fragment, właściwie klucz interpretacyjny - w innych okolicznościach uznałbym go za wzorcową autoironię, ale powaga i antysystemowe, rewolucyjne zadęcie, jakie towarzyszy muzyce czy wypowiedziom prasowym Sweet Noise, każe mi stwierdzić, że to zwyczajny autotematyzm. Idzie to tak: "Jestem naiwny, prosty, infantylny i pierdolę to, że tak nie wypada, że to nie na miejscu" - to jest właśnie syndrom czternastoletniego anarchisty. Poczekam, aż anarchista upora się z trądzikiem i przeczyta parę książek, a wtedy z przyjemnością posłucham, co ma do powiedzenia. Na razie w odpowiedzi na trudne pytania jest w stanie jedynie tupnąć nóżką i wydobyć z trzewi gromkie: "kurwa!".
Polecam posłuchanie tego albumu po to, żeby się przekonać, że także w Polsce można zawodowo nagrywać płyty, ale i po to, by dostrzec, że nie każdy umie pisać teksty.