- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Supreme Lord "Father Kaos"
No i znowu przegapiłem. Kto jest autorem najbardziej rozpierdalającej płyty ciężkiego grania made in Poland 2011? Azarath? Vader? Decapitated? Bynajmniej. Tzn. na pierwszy rzut jelita może tak, ale tylko przy zastosowaniu taryfy ulgowej, że wszystko, co nie wiedzieć czemu mniej znane, przyćmiły głośne premiery opatrzone popularnymi, sprawdzonymi logami. Tymczasem w listopadzie ubiegłego roku niezmordowana Witchinghour Productions ponownie przygotowała nalot dywanowy, na który w zasadzie nikt nie był przygotowany. Bombowiec startujący z pasa Białostockiej fabryki mięsa, śledzi i szatana zwie się Supreme Lord, za mordę zaś trzyma go trio pod dowództwem lorda Reyasha. Zresztą po co to wszystko piszę, skoro każdy maniak doskonale o tym wie. Tradycja działalności sięgająca początku lat 90-tych kroczy i świadczy daleko przed frontem tego projektu. Target? Oczywiście formalnie wspominam satanic - oldschool - ból - penis - death metal. W tym momencie niezainteresowane "kobiety" idą spać lub robić pranie, dzieci do lekcji, a reszta może spokojnie zerwać banderole i czytać dalej.
Supreme Lord to kapela, która powinna pogodzić dwie kluczowe frakcje maniaków gatunku. Więc i tych bez mózgu, dla których sam fakt wystąpienia "Ryjka" w Vader był równoznaczny z manifestacją muzycznego prostytuowania się, jak i tych zdrajców, sabotażystów i dwuznacznych płciowo, którym ów epizod w niczym nie przeszkadzał (w tym mnie). Wprawdzie kapela i brzmieniowo, i - że tak powiem - "advertajsmentowo" stróżuje w piekielnym muzeum wybroczyn deathu, to jednak nie sposób jej odmówić klasowej techniki i potraktowanej na iście diabelską modłę, co tu dużo mówić, chwytliwości, jakiej i Immolation, i Incantation nieraz się trzymają. Generalnie jednak chłopaki przychodzą po to, by rozpierdolić. Jem chleb ze smalcem, jeżdżę niemieckim autem z napędem na tył, a w dodatku palę "czerwone" i piję tylko czystą. Lubię więc i rozumiem takie konkretne podejście do tematu. Niczym panienka wystawiam buzię z okienka, a tu pach! W ryja i glanem po kroczu. Tak bije "Stop The Silence" - manifest lejącego dupę riffu i wtórującej mu mistrzowsko wplecionej w drut wysokiego napięcia kanonady solówkowo - wajchowej rodem z "Królowania We Krwi" Sleja. Oczywiście zanim nabierzecie oddech, by krzyknąć z bólu, łapiecie poprawkę kastetem "Massacration", gdzie John McEntee podaje łapsko Robowi Vignie - 1,5 minuty rozwałki, totalny death crime scene. Dalej nieco zwalnia "The Be(a)st From Hell", bo większość kawałka łazi w średnim tempie, które nie jest najmocniejszą stroną muzyki ludzi z Supreme Lord. Przesiekany jednak gęsto huraganami perkusyjnymi, niwelującymi tę drobną usterkę, wciąż daje radę. O wiele lepiej patent ten wypada w "Blood Is A Life", gdzie mażące się smoliście zagrywki wspiera ciągnący dupą po papierze ściernym wokal i sekundowe sola, których inspiracja jest tylko jedna - "Trej Ej". "Shame Ov God" zaś to coś dla ludzi, którym matka mleko zaprawiała "Legionem" Deicide. Wciąż supertechniczny, ale ubrany w satanistyczną siermiężność moment obrotowy zaiste wytrąca monstrancję z łapy i pali święte wersety. Dla kogo to zbyt monotematyczne, nażre się w jednym z dłuższych, bo 3-minutowym, "Legion Of Doom". Ciekawostkowo wypada fakt, że Reyash i Co. w tym numerze i w tym czasie trwania są w stanie zmieścić pomysły, jakie takiemu Nile zabierają co najmniej dwa razy tyle zdrowia i życia. Jest morderczy speed, jest sprytnie raz growlowany, raz growlowo - wrzasko - skandowany wymiot, jest zwolnienie i solo zakontraktowane na pół milisekundy. Wystarczająco, by zadziwić i porwać do tańców wojennych, z drugiej strony bez zbytniego dramatyzmu i przegadania, w końcu to nie La Scala.
"Fada Kejos" to więc muzyczny monument, historyczne sanktuarium, ekskluzywny deathclub. Jest skierowany do ścisłego grona zboczeńców i wywrotowców, którzy są nieszczęśliwi, gdy ich dupa przestaje być fioletowa od kopania po niej ciężkim okutym buciorem. Więc niech mi nikt tutaj "spoza" na YouTube nie włazi i po jednym kawałku nie wciska minusów, bo przeczytał, że nie brak tu techniki, ale okazuje się, że niestety Trivium to nie jest, a koleżanka nie dała się oczarować tą płytą podczas wczorajszego coctailparty. To muzyka, nie ukrywajmy, dla mężczyzn w skórze. Dla patriarchów, którzy wbrew religijnym zabobonom, ludowym przesądom, parytetom, wiedzą kto winien przewodzić klanom i rodzinom, kto powinien płodzić dzieci i iść na wojnę z toporem w łapach. To rzecz dla jednostek, które sprawy biorą w swoje ręce, a "Przeminęło z wiatrem" oglądały tylko ze względu na erotyczne fantazje z Vivien Leigh w roli głównej lub na fanaberie swoich życiowych partnerek. Ja wiem? Sprawdziłem z tysiąc razy na goglach, obrazek symbolizujący śmierć to wciąż trzy elementy: kościotrup, kapuza i kosa. Tu nie trzeba nic poprawiać, to zasrany archetyp. Taki też jest Supreme Lord. Rzecz dla deathmetalowych macho. Aha, no i przy okazji polski death metal 2011 r. - choć nie do końca, bo podobno nagrano to trzy lata wcześniej - ale to szczegół. Skrótowo - pierwsze trzy płyty Deicide, wczesne Morbid Angel i całe Incantation, to twoje życie? Supreme Lord jest dla Ciebie! Jesteś Marine!
Przecież to i ślepy wyczyta, że Megakruk jest fanem muzy zwanej ogólnie experimental, neo-progressive, vegeterian black metal! Więc taka będzie go podniecać i taką będzie opisywać! A to czy ma jakieś bonusy, z tego tytułu, to tylko pozazdrościć, nie podoba się, to samemu sobie znależć takie zajęcie!
Mnie się Supreme Lord średnio podoba, ale za to ostatnie Christ Agony wymiata!