- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Stuck Mojo "Declaration Of A Headhunter"
Nie ulega wątpliwości, iż Stuck Mojo był jednym z najlepszych, najbardziej oryginalnych i energetycznych zespołów grających rap-core'a. Jednym z zespołów, które nie podążają za trendami, ale same je kreują. Niestety nieprzypadkowo użyłem czasu przeszłego, gdyż wraz z pojawieniem się ich czwartego studyjnego albumu "Declaration Of A Headhunter" wiele rzeczy uległo zmianie. Pierwszą, widoczną od razu jest skład załogi Mojo. Nowy jest basista, bardzo aktywnie udzielający się wokalnie. Jednak moim zdaniem, jego śpiew nie bardzo pasuje do tej muzyki. Niestety nie można za wiele dobrego powiedzieć i o reszcie zespołu. Gitary są teraz wygładzone, bezpłciowe i czasami po prostu nudne. Perkusja "jest bo jest" i na tym można zakończyć jej temat. Wydaje się, że panom muzykom skończyły się pomysły. Nagminne jest na tym albumie "pożyczanie" riffów, a już szczytem jest instrumentalny utwór "The Wards Is My Shepherd", dziwnie podobny do jednego z kawałków Clawfinger. Następna sprawa to zmiana stylu i brzmienia. Ich oryginalne, dynamiczne granie zmieniło się w trzeciorzędny, powielający utarte schematy hard rock. Obecnie Stuck Mojo doskonale pasowałoby jako podkład dźwiękowy do trzecioligowych filmów karate z Jean Claude Van Dammem, a zwłaszcza do scen, w których bohater trenuje w samotności. Ponadto większość utworów jest do siebie bardzo podobna, schemat: rapowana zwrotka, śpiewany refren i solówka jest tu wykorzystywany do obrzydzenia. Wokale Bonza również uległy negatywnej zmianie, teraz zamiast "strzelania" słowami raczej mówi bez większego przekonania.
Po świetnych "Snappin' necks" z 1994, "Pigwalk" z 1996, czy "Rising" z 1998 roku, tym razem panowie nie popisali się. Wystarczy wspomnieć, że z całego albumu jedynie utwór "Hatebreed" wzbudził we mnie jakieś pozytywne emocje. Niestety cała reszta płyty jest po prostu nudna, mdła i wtórna, z tego powodu lepiej poświęcić 47 minut (tyle trwa ten album z jednym utworem bonusowym) na spacer, poczytanie książki, czy dłuższe pozostanie w toalecie, ponieważ każda z wyżej wymienionych oraz wiele innych czynności będzie przyjemniejsza niż słuchanie tego "dzieła".