- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Stinking Lizaveta "7th Direction"
"Zrodzeni w piwnicach zachodniej Filadelfii" - tak napisali o sobie na swojej stronie internetowej. Brzmi nie mniej kultowo niż historia Chazza Michaela Michaelsa - łyżwiarza z filmu "Ostrza chwały". Nie będę jednak ściemniał, że Stinking Lizaveta to dla mnie kultowa kapela, skoro do niedawna nie byłem świadom jej istnienia. Lecz, jakkolwiek zabawnie by to nie zabrzmiało, to w poszukiwaniu jakiegoś świeżego muzycznego mięcha natrafiłem na Cuchnącą Lizawietę właśnie.
Tytuł albumu "7th Direction" pozwala się domyśleć, że to już siódma płyta zespołu. Czy tytułowy kierunek jest jakimś drastycznie nowym? Tego nie wiem na pewno, ale po usłyszeniu kilku starszych nagrań kapeli, które można odnaleźć na YouTube (polecam np. wykonanie utworu "Scream Of The Iron Iconoclast" z 10 maja 2010 roku), wnioskuję, że raczej nie. Stinking Lizaveta odwołuje się bowiem do tradycji rockowego power trio. Nie ma tu tysiąca nakładek, dogrywek itd., jest natomiast czysta surowizna. Słychać wyraźnie każdy jęk gitary Yanniego Papadopoulosa. Słychać każde szarpnięcie strun elektrycznego kontrabasu Alexiego Papadopoulosa. Słychać każde uderzenie w zestaw perkusyjny Cheshiry Agusty. Śpiewu natomiast nie słychać, bo... nikt w zespole nie śpiewa.
Muzykę Stinking Lizaveta najczęściej chyba określa się jako doom jazz. Można też natrafić na takie kategorie, jak np. stoner sludge boogie-jazz. Słowo jazz używane jest w kontekście tego zespołu głównie dlatego, że muzyka ta sprawia wrażenie zrodzonej z jamowania, a na "7th Direction" często gęsto kapela brzmi, jakby grała na żywo momentami improwizując. Tak naprawdę jednak więcej ma wspólnego z doom, sludge czy stonerem. Dzieje się tak za sprawą brzmienia gitarowych riffów, które są podstawą muzyki Cuchnącej Lizawiety. Jeśli ktoś się zmęczył tym, jak wiele zespołów opakowuje dobry gitarowy riff w masę efektów, cztery ścieżki gitary w kanale itd., to dla takiej osoby muzyka z "7th Direction" będzie jak wyjście na świeże powietrze z przesączonej syntetycznymi zapachami galerii handlowej. Inna sprawa, że riffy Lizawiety są na swój sposób chwytliwe. Pewnego razu riff z kawałka "American Dream" kołatał mi się w głowie prawie cały dzień i nie chciał odpuścić.
No dobra. Riff riffem, ale grzechem byłoby nie wspomnieć o tym, jak zmyślnie Stinking Lizaveta buduje napięcie i dramaturgię w swoich utworach. Przykładem niech będzie numer zatytułowany "Burning Sea Turtles". Sama gra na gitarze Yanniego Papadopoulosa też potrafi wprowadzić w osłupienie. Posłuchajcie, co nagrał w "Stray Bullet". Tu nikt nikomu nie próbuje czegoś udowadniać. Te dźwięki są jak szaleniec, którego samo spojrzenie mrozi krew w żyłach.
Na niekorzyść wyróżnia się eko-kartonik, w który zapakowana jest płyta. Szczątkowe informacje, brak fotek itd. sprawiają, że mało ciekawie się prezentuje. Cóż, takie czasy. Znamienne jest, że zespół przed rozpoczęciem sesji nagraniowej prosił fanów o wsparcie finansowe, bo wytwórni nie było stać na opłacenie kosztów studia. Nic dziwnego więc, że album wygląda jak wygląda. Na szczęście muzyka zawarta na tej płycie dobrze brzmi. Wyraziście i dynamicznie. W studiu z zespołem pracował Sanford Parker, którego niektórzy pewnie kojarzą z kapeli Minsk lub ostatnio z Nachtmystium.
Cuchnąca Lizavieta na "7th Direction" jest pełna życia. Bywa czasem zasępiona lub lekko uśmiechnięta, ale częściej wrzeszczy gitarowo perkusyjnym hałasem, że jej źle albo że można jej naskoczyć, bo ona i tak sławę czy świecidełka ma w głębokim poważaniu.