- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Spineshank "The Height Of Callousness"
Kiedy w 1998 roku Spineshank wydał swój debiutancki album "Strictly Diesel" (w dużej mierze była to zasługa gitarzysty Fear Factory Dino Cazaresa, który wypatrzył ich wśród wielu nierzadko bardzo interesujących podziemnych drużyn), pomyślałem, że z tego zespołu "mogą być ludzie". Niby nic odkrywczego, a mimo to było na czym "zawiesić ucho". Muzyka prezentowana przez zespół była mieszanką ciężkiego brzmienia, industrialnego sosu i wokalnych wyziewów. Jednak po usłyszeniu drugiej płyty "The Height Of Callousness" załamałem się. Zespół zmiękczył brzmienie, wokale już nie były takie ciężkie, stały się wręcz tragicznie melodyjne, a do tego przesadzili z elektroniką. Grupa zaczęła brzmieć jak Nine Inch Nails z dwoma małymi wyjątkami: nie posiedli tego klimatu oraz mroku, które towarzyszą twórczości prekursorów stylu muzycznego, opierającego się na kosmicznym brzmieniu. Nawet najlepszy moim zdaniem numer na longu - "Malnutvition" - nie jest do końca tym, czego chciałbym oczekiwać od zespołu, który koncertował z takimi tuzami sceny rockowo-metalowej jak choćby Soulfly, Sepultura, Choal Chamber, Snot czy wspomniane już wcześniej Fear Factory. Panowie jakby zagubili się, nie wiedzą, co jest dobre, a co złe, stali się nieszczerzy w swoim przekazie. Po prostu chcieli być bardziej sławni, bardziej rozchwytywani niż inne zespoły sceny alternatywnej. Większe pieniądze sprawiły, że Spineshank zaczął tworzyć lipę, jak ostatnimi czasy Korn czy Limp Bizkit. Obym się mylił.