- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Soundgarden "Down on the Upside"
Soundgarden to ten zespół z tzw. nurtu grunge, który najbardziej przypadł mi do gustu. Udało mu się ciekawie połączyć zeppelinowi - sabbatowe dźwięki z punkową zadziornością i psychodelicznym odlotem. Poza tym Cornell to dla moich uszu najlepszy wokalista wywodzący się ze sceny Seattle i jeden z najlepszych wokalistów rockowych w ogóle. Ben Shepherd jest nieszablonowym szarpaczem czterech strun, który potrafi zaskoczyć swoimi partiami. Matt Cameron umiejętnościami wyskakuje wysoko ponad średnią, a jego styl gry sprawia, że jest jednym z moich ulubionych bębniarzy. Wreszcie Kim Thayil to prawdziwy gitarowy dzikus.
"Down On The Upside" to ostatni album, który ukazał się przed rozpadem zespołu w 1997 roku. Powszechnie uważa się, że to najłagodniejsza płyta Soundgarden. Nie wiem czy się z tym zgodzić, czy nie. Jak ktoś to pomierzy jakąś akceptowalną metodą, to może bardziej uwierzę w sens takiego stwierdzenia. Dla mnie jest to przede wszystkim płyta dużych kontrastów - i to zarówno w skali całego albumu, jak i wewnątrz wielu piosenek. Wokal Chrisa raz popowy i pogodny, jak np. w zwrotce "Dusty", innym razem pełen rezygnacji, jak w zwrotce "Blow up the Outside World". Bywa też, że Cornell sprawia wrażenie podchmielonego, jak w "Never Named", czy po prostu nawalonego, jak w "Never the Machine Forever". Nie brak też jego kapitalnego wrzasku. Praktycznie cały utwór "Ty Cobb" to pod względem wokalnym krzyk i środkowy palec, komuś tam pokazany.
Warstwa instrumentalna też do jednorodnych nie należy. Weźmy taki "Applebite". Kawałek ten brzmi jak soundtrack do spaceru schizofrenika. Znajdzie się też coś dziarskiego, np. "Burden in My Hand", kapelusz z szerokim rondem, piach pustyni, te klymaty. Macie ochotę połazić po połoninach? "Zero Chance" pasuje jak ulał. Może korci was, żeby zrobić rozróbę? No to odpalamy "Never Named". A może by tak pohasać nieco? "No Attention" pomoże rozruszać kończyny. Jakby ktoś miał ochotę poużalać się trochę, to soundtrack znajdzie w "Blow up the Outside World". Dla odmiany można pożyczyć paralotnię z aeroklubu włączając "Switch Opens". Jeśli wolicie pobrodzić nocą w stawie, to polecam "Overfloater". Gdy zacznie was gonić właściciel stawu, to włączcie "An Unkind", żeby szybciej przebierać nogami. Wszystkie te przygody można powspominać przy nostalgicznym "Boot Camp", który zamyka album. Tak więc nastrój na tej płycie, a nawet w obrębie pojedyńczych piosenek, zmienia się jak w kalejdoskopie.
Każdy z muzyków Soundgarden ciekawie zaprezentował się na tej płycie. Cornell wymyślił kapitalne linie melodyczne. Jest autorem muzyki w siedmiu i tekstów w większości utworów. Łagodność przypisywana temu albumowi to głównie jego sprawka. Drugim bohaterem "Down on the Upside" jest Ben Shepherd. Skomponował muzykę do sześciu numerów. Oprócz basowania dorzucił trochę dźwięków na mandolinie czy innej mandoli. Jego utwory są nieco frywolne, mają zdecydowanie najwięcej poczucia humoru. Typowo piosenkowymi schematami brzydził się Matt Cameron, który jest autorem najbardziej chyba zepplinowego na płycie "Rhinosaur" i dziwacznego "Applebite". Tylko jeden utwór zdołał umieścić na "Down on the Upside" Kim Thayil, jest to najagresywniejszy "Never the Machine Forever". Solówki są jak zwykle zarażone wścieklizną. Czyli ogólna piana na brodzie Kima. Ponoć gitarzysta wpienił się dodatkowo, ponieważ zespół nie chciał grać więcej takich "rozpierduch" jak jego piosenka. Jak wieść niesie, było to przyczyną rozpadu kapeli. Nawet na okładce, gdzie zamieszczono zdjęcie zespołu, Thayil odchodzi gdzieś na bok, jakby chciał zaznaczyć, że już więcej się w Soundgarden nie bawi.
Mam wrażenie, że "Down on the Upside" to płyta rozgardiasz. Słychać, że Cornell i reszta popuścili sobie cugli i że nie siedział z nimi w studiu producent, który próbowałby ich okiełznać. Kolejność piosenek można by pozmieniać i nic wielkiego by się chyba nie stało (oprócz "Boot Camp", który idealnie pasuje na koniec, a w innym miejscu by tracił sens). Ja słucham tej płyty nie jako całości, ale zbioru naprawdę ciekawych utworów. W zależności od dnia, uważam inne kawałki za najlepsze z tego zbioru, choć energia zawarta w "No Attention" zawsze działa i numer ten na dobre zagościł w moim prywatnym topie wszech czasów.