- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Sodom "In War And Pieces"
Czy to się komuś podoba, czy nie - z pewnymi oczywistymi muzycznymi faktami po prostu się nie dyskutuje. Tom Angelripper i jego Sodom to kapela bez dwóch zdań kultowa. Dziesiątki lat działalności, niebagatelny wpływ na scenę black, thrash i death metal, olewczy stosunek do napuszonego wizerunku scenicznego i w ogromnej większość wierność własnemu niepowtarzalnemu chamskiemu, wojennemu stylowi. Nie ma bata. Do dziś, jak spotykasz gościa z naszywką "Agent Orange", wiesz z kim masz do czynienia. Wiesz, że nie słucha nowomodnego amerykańskiego, stoiskowego pierdzenia wciskanego jako new-thrash i nie popija na wycieczkach rowerowych mineralnej z cytryną. Śpi mi się też spokojniej, kiedy wiem, że takie zespoły jak Sodom nadal stoją na straży kapitalnego grania. I choć mam świadomość, że ich dni już są raczej policzone (w tym przypadku prawie 30 lat grania), to nie burzy mi to jakoś radochy z odsłuchu ostatnich dokonań. Na kolanach pieszczę właśnie "In War And Pieces", czternasty już krążek germańskich thrashmetalowców z zagłębia Gelsenkirchen - i wyjść nie mogę z podziwu, bo to właśnie ta płyta, wraz z "Hordes Of Chaos" Kreator, rozwiązuje konflikt ostatnich trzech lat pt. Europa czy Ameryka. Niemcy górą moi drodzy, ich okupacja gatunku thrash metal trwa.
Radość tym większa, że z jakąś specjalną napałką na "In War And Pieces" nie czekałem. Jak zwykle byłem przygotowany na regularne uderzenie, wypicie pół litra czystej z ogórkiem kiszonym i beknięcie pod nosem - stary Sodom... i ch**. Coś się jednak tutaj zmieniło. Może to niewłaściwe określenie, raczej nabrało nowego sznytu, dzięki bardzo fajnie zastosowanemu odczyszczaniu i smarowaniu niezawodnego niemieckiego silnika, będącego zasługą naszego agenta na obczyźnie - Waldemara Sorychty. I od tego wypadałoby zacząć. Mimo iż ta płyta to wciąż to samo dźwiękowe Luftwaffe, to jest na niej wszechobecne tchnienie twórczości nieodżałowanego Grip Inc. A więc tego, ujmowanego jako nowoczesny, metalu z pierwszej połowy lat 90-tych. Słychać to w charakterystycznej produkcji i niekończących się kanonadach riffowych, które mimo iż z sodomowym posmakiem, to jednak na i na takim "Nemesis" spokojnie znalazłyby "swój kawałek podłogi". Co najciekawsze, tego typu patent, jakkolwiek wymyślony z 16 lat temu, nadal brzmi świeżo, czyniąc charakterystyczną muzykę ekipy Onkel Toma towarem wciąż atrakcyjnym.
Najpierw wejście "hiszpańskiej", nerwowej niczym matador z byczym rogiem w pośladku, gitary akustycznej, a dalej już tylko wojna, która - parafrazując tytuł płyty - pozostawia słuchacza w kawałkach. Muzyka w numerze tytułowym, rzuconym jako pierwszy na pożarcie, czy następnych po prawdzie do wydumanych nie należy. Kwintesencją wszystkiego okazuje się tutaj być przede wszystkim motoryczna gitara, który po połowie kawałka nagle przyspiesza wtórując atakom solówek. Nad tym wszystkim unosi się krzyk Angelrippera, który tym razem wypada jak skrzyżowanie nieodżałowanego Gusa Chambersa i Mille'a Pettrozy, jawiąc się w swej manierze jako forma manifestu. Bez wytchnienia podąża kolejny, świetlnie rozpędzony "Hellfire", łączący w sobie cechy najlepszych wątków twórczości Slayer, Kreator i wynalazku będącego wypadkową stylu gry Kirka Hammeta i Kerrego Kinga(!). Dalej wręcz punkmetalowym smrodem zaczepia "Through Toxic Veins". "Nothing Counts More Than Blood" zaskakuje barwami żywcem zaczerpniętymi ze sławetnych "Peace Sells... But Who's Buying" lub "So Far So Good So What" Megadeth. Brzmienie o niebo lepsze, lecz klimat w zasadzie ten sam. Jest też kilka bardziej przystępnych momentów, jak wstępna część "God Bless You", które przez te kilka sekund swojego trwania przywołuje klimaty Opeth a nawet Anathema. Zachwyca mnie także zakończenie tego krążka - "Styptic Parasite", który charakterystycznym, ciętym riffem i pojechaną melodyką jak w pysk strzelił zdradza konotacje z genialnymi multiplatynowymi "Countdown To Extinction" i "Youthanasia".
Jak widzicie, Niemcy korzystając nie tylko z własnych odkryć, podbijają Amerykę jej własną bronią. Po prawdzie, za grosz tu oryginalności, ale nie o to w thrash metalu przecież chodzi. Płyta posiada zaletę wysokiej słuchliwości. Jest brutalna, ale i na swój sposób przebojowa, szorstka, ale także melodyjna. Jest przy tym fenomenalnie zagrana, ale nie pozbawiona punkowej zadziorności, niezbędnej dla otrzymania dobrze znanej atmosfery rewolty i buntu antyrządowego, antywojennego czy jakiego tam sobie chcecie. Jeśli kochacie klasyczny thrash metal, tak kosmopolitycznie - i ten europejski, i ten amerykański - a także jeśli pamiętacie o Waldemarze Sorychcie i Grip Inc., nadto za nic mając sobie opinie tych, którym progresu nigdy za wiele, to pokochacie ten materiał i ocenicie go wysoko, tak, jak ja to niniejszym czynię. Najlepsza rzecz, która wyszła spod rąk starej gawiedzi na przestrzeni ostatnich kilku lat.
Materiały dotyczące zespołu
- Sodom
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
Vader "Necropolis"
- autor: Megakruk
Sepultura "A-Lex"
- autor: Piter_Chemik
Kreator "Hordes of Chaos"
- autor: Kępol
Benediction "Organized Chaos"
- autor: m00n
Dismember "The God That Never Was"
- autor: Mrozikos667