- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Skunk Anansie "Anarchytecture"

Jaki album najlepiej jest wydać po akustycznej koncertówce? W przypadku Skunk Anansie najbardziej by mi pasował taki z ciężkimi, metalowymi riffami. Angielski zespół chyba nie chciał sprawić mi tej przyjemności - singiel "Love Someone Else" utrzymany był w stylistyce rocka elektronicznego. Nie oznacza to, że do promowanego nim albumu "Anarchytecture" podchodziłem z tego powodu z niechęcią. Wolałem już jednak nie żywić względem nowego materiału żadnych oczekiwań.
Książeczka jest skromna: kilka zdjęć, skład zespołu, informacje o produkcji, podziękowania, brak tekstów. Wzrok może przykuć okładka. Jej autor, artysta działający pod pseudonimem No Curves, jako tworzywo wykorzystuje w swoich pracach taśmy klejące. Przygotowane przez niego dla kapeli geometryczne układy mogą budzić skojarzenia z ukrytą w tytule albumu "architekturą". Nad głową Skin widzę na tej ilustracji nawet typowy dla hal przemysłowych dach pilasty, a przy twarzy Cassa - kolumnę żłobkowaną. A co z drugim słowem, czyli "anarchią"? Zdaje się do niej nawiązywać pstrokatość okładki. A może powinienem doszukiwać się w "anarchitekturze" głębszej filozofii? Po kilkukrotnym przesłuchaniu szóstego albumu studyjnego Skunk Anansie stwierdzam bowiem, że jego najmocniejszym i najostrzejszym elementem jest tytuł.
Wspomniany "Love Someone Else" jako jedyny na "Anarchytecture" napisany został nie przez kwartet, tylko przez Skin i Martina Buttricha - niemieckiego producenta specjalizującego się w muzyce elektronicznej. To pierwszy sygnał, że zawartość albumu może momentami bardziej przypominać solowe dokonania wokalistki, nie z zespołem, a wrażenie takie ostatecznie dotyczy nie tylko tego kawałka. Druga osoba, na której udział warto zwrócić uwagę, to Pete Lewis - odpowiedzialny za programowanie w "Love Someone Else", a także w "Victim", "Death to the Lovers" i "I'll Let You Down". Szczególnie pierwsze trzy z nich wypada sklasyfikować jako rock elektroniczny. Do szufladki tej wrzucić można jeszcze "Bullets", którego podstawę stanowi dość mroczny, syntetycznie brzmiący riff basowy. Nie zamierzam jednak sugerować, że to te gorsze fragmenty albumu. Przeciwnie. Oparty na mało skomplikowanym bicie "Love Someone Else" do refrenu rozwija się w bardziej rockowe nagranie, a im bliżej końca, tym mocniej urzeka - ładnym śpiewem, melodią, harmoniami i nieco rozmarzonym klimatem. "Victim" zaczyna się trip-hopowo, ale wchodząca w połowie gitara kieruje kompozycję w stronę post-metalu - utwór brzmi coraz potężniej, groźniej i robi naprawdę niezłe wrażenie. Skojarzenia ze stylem Massive Attack z okresu "Mezzanine" są uzasadnione. Mocą "Bullets" są natomiast zapadające w pamięć, chóralne wokalizy, stworzone jakby z myślą o wykonywaniu ich przez publiczność na koncertach. W ostatniej minucie pojawia się też element, którego na albumie Skunk Anansie chciałbym słyszeć więcej, mianowicie krzyk Skin.
Gitarowemu biegunowi "Anarchytecture" do zadowalającego poziomu brakuje tymczasem wiele, przede wszystkim pazura. W piosence "That Sinking Feeling" są energia i tnący riff, ale ostatecznie kawałek nie powala, a poza tym Skunk Anansie bywał przecież bardziej punkowy. "Suckers!" budzi mieszane odczucia. Najpierw elektryzuje najmocniejszym i najwyrazistszym riffem hardrockowym na całym albumie. Dalej napięcie jednak już tylko maleje. Zagrywka ciągnie się zbyt długo, po czym, po minucie z hakiem, kompozycja po prostu się urywa. Co ciekawe, w opublikowanym tydzień przed premierą albumu zwiastunie utwór posiada partię wokalną. Ostatecznie widocznie z niej zrezygnowano, a pozostały fragment posłużył za intro do "We Are the Flames". Niestety ten kawałek również więcej obiecuje, niż daje. Werble z początku jeszcze próbują podtrzymać nastrój, ale w końcu trzeba się pogodzić z tym, że moc "Suckers!" umknęła. Tytuł intra wydaje się w efekcie adresowany do naiwnych, mających nadzieję na ostrzejsze granie słuchaczy. Jakby tych rozczarowań było mało, irytują odgłosy w tle refrenu "We Are the Flames". Najpierw podejrzewałem uszkodzenie płyty kompaktowej, ale sprawdziłem nagranie w oficjalnym streamingu i usłyszałem to samo.
Wyróżnić da się jeszcze "In the Back Room". Nieśmiało eksplorujący przestrzeń początek utworu przypomina nieco "Keep Yourself Alive" Queen i "I Was Made for Lovin' You" Kiss. Kompozycja stopniowo się rozwija, dochodzą harmonie wokalne, a refren może zapaść w pamięć. Niemniej nie jest to mocne uderzenie. Ogólnie zawartość "Anarchytecture" nie dorównuje najlepszym dokonaniom grupy. "Beauty Is Your Curse", pomimo delikatnie psychodelicznej wstawki, można śmiało opisać jako żywą rockową piosenkę i nic więcej. Trzy najłagodniejsze kawałki są za to wręcz pomijalne. Zespół nie popisał się zanadto ani w "Without You" z delikatną orkiestracją w tle, ani w stricte balladowych "Death to the Lovers", swoją drogą prawie popowym, i "I'll Let You Down". Ostatni z nich, niemal pozbawiony perkusji, stanowi ładny finisz 38-minutowego albumu, ale w innym miejscu zestawu ani tym bardziej samodzielnie by się nie sprawdził.
Kompozycje z "Anarchytecture" nie są złe. Album jest po prostu stosunkowo słaby. Brakuje mi w tym wszystkim ognia. Część utworów doceniam, ale do żadnego nie mam ochoty wracać. Od Skunk Anansie wymagam wyższego poziomu. Z szerszej perspektywy, mogę też już podsumować, że z trzech albumów wydanych przed rozpadem zespołu i trzech wydanych po reaktywacji, "Anarchytecture" niestety zamyka gorszą trójkę. Kapela za dużo straciła ze swojego charakteru i mam wątpliwości, czy zdoła go w pełni odzyskać, a nawet podejrzewam, że wcale tego nie chce.