- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Skov "Family Feast"
Jeśli czegoś potrzeba krajowej scenie muzycznej, to powiewu świeżości w postaci młodych gniewnych. Do takiego grona zaliczyć można wrocławski Skov, grupę, która dała się poznać między innymi na festiwalu "Pol'and'Rock", mniejszych imprezach w klubach czy w roli supportu wspieranej przez Metallikę norweskiej formacji Bokassa. Co gra wrocławski kwintet? I tu dochodzimy do sedna fenomenu tego zespołu: hybrydę punka, black metalu, hc i szeroko pojętego rocka. Brzmi znajomo?
Musi brzmieć, bowiem naczelną inspiracją zespołu jest grupa Kvelertak. To o tyle ciekawe, może nawet na swój sposób intrygujące i zabawne, że w momencie debiutu Norwegów, fali wszechobecnego hajpu, a następnie wychwalania pod niebiosa przez, no właśnie, Metallikę, skład Skov dopiero wkraczał na rubieże metalowej muzyki. Nastoletni chłopacy szczęśliwie spotkali się na wspólnej drodze na studiach, gdzie dość naturalnie przyszło im grać takie, a nie inne dźwięki. Chwała im za to, bowiem z ekscytacją patrzę na rozwój tej formacji i nawet jeśli sami żartobliwie zarzekają się, że nie wiedzą, co to ten Kvelertak, to brzmią prawdziwie, naturalnie i wpływy tego zespołu są tylko punktem wyjścia dla stopniowo wykuwanego własnego stylu.
Skoro już o tym mowa, drugi album to przeważnie pewien sprawdzian, potwierdzenie, czy da się utrzymać żar z debiutu. Muzycy Skov ten egzamin zdali śpiewająco, a raczej krzycząco, pokazując środkowy palec pandemii. Jeśli ten niefortunny czas czymkolwiek się przysłużył, to dał muzykom (nie tylko bohaterom tekstu) chwilę oddechu na zebranie pomysłów. Tych na "Family Feast" zdecydowanie nie brakuje, a śmiem nawet twierdzić, że w warstwie czysto kompozycyjnej "dwójka" to album mający mniej zero-jedynkowych wrzut z twórczości Kvelertak, więcej tu post-punkowych dysonansów i miejsca na rozbudowany rytm. Zresztą partie bębnów to chyba najbardziej efekciarski element całej układanki. Michał Godzisz, najstarszy z całej piątki, nie ukrywa, że na płycie próbował przemycić smaczki zaczerpnięte ze stylu gry tak uznanych perkusistów, jak Brann Dailor czy tytan walenia w beczki - Eloy Casagrande. Uważam, że z racji na impet i furię, z jaką gra (zespół), bliżej mu do tego drugiego (sprawdźcie "Lungs"), i jeśli mam wskazać obszar, w którym dzieje się najwięcej, a zwłaszcza "nowego" w porównaniu z debiutem, to właśnie w materii rytmu.
Całość nie miałaby jednak tak mocnego, imprezowego charakteru, gdyby nie lekkość i "czad" Skov, tkwiące w pracy gitarzystów, rozkochanych w podstawowej dla metalu rzeczy - riffach. Celowo nie będę tutaj pisał o solówkach, bo tych raz, że mało, dwa, że w tych dwunastu utworach dzieje się na tyle dużo, że łatwo (może niefortunnie) ten element pominąć. Ostatnia rzecz, na który chcę zwrócić uwagę, to wokale Marcina Niewiadomskiego. W dość charakterystyczny i bliższy blackmetalowej estetyce sposób wypluwa z siebie kolejne teksty, linczując korporacyjny wyścig szczurów okraszony kolejnymi sesjami coachingu, punktując wszechobecną, kolokwialnie mówiąc, szurię w foliowych czapeczkach czy wreszcie zastanawiając się nad przyszłością (planety). Nie bez powodu na okładce mamy glob w towarzystwie m.in. kościotrupa z Lego. Bynajmniej nie został tam umieszczony przypadkowo. Pole do interpretacji jest tutaj tak duże, jak zapasy owych klocków na strychu czy piwnicy w każdym gospodarstwie domowym.
Materiały dotyczące zespołu
- Skov