- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Six Feet Under "Torment"
Przeglądając naprędce recenzje ostatniej płyty Chrisa Barnesa i tzw. kolegów, zauważyłem, że nowy materiał już mocno dostaje po twarzy. Powinienem być zaskoczony? Bynajmniej. Odkąd Six Feet Under istnieje, a istnieje już chyba grubo ponad 20 lat, zawsze towarzyszy mu narzekanie, opiniotwórczy ból dupy czy wręcz zawodzenie w typie: "na co komu to gówno?" i "jak to się stało, że to jeszcze istnieje i komuś się podoba?". Na drugim końcu tej chybocącej się niebezpiecznie szalupy muzycznych gustów stoi Brian Slagel ze swoim Metal Blade, który od samego początku to wydaje, no i niemieccy fani, którzy wciąż z uśmiechem na twarzy to kupują. Ja plasuję się gdzieś w środku tej stawki. Od zawsze uwielbiam wokalno - tekstową twórczość imć Krzysztofa, ale skłamałbym pisząc, że dokonania Six Feet Under znam na pamięć. Tak po prawdzie, nawet nie zauważyłem ile płyt i czasu upłynęło, od tej "ostatniej", którą posiadałem fizycznie jeszcze w formie kasetki, czyli "True Carnage", a to do kurwy nędzy było jakieś 15 lat temu(!). To cholernie ambiwalentne uczucie, być wciąż zakręconym na punkcie Barnesa z powodu tego, co robił na pierwszych krążkach Cannibal Corpse, jednocześnie mając świadomość, że hipotetyczne zaginięcie Six Feet Under, dajmy na to podczas nieudanego przelotu z Florydy na "Wacken Open Air", zauważono by pewnie dopiero po kilkunastu latach, kiedy ich strzępy wyrzuciłoby morze, gdzieś w Zatoce Gdańskiej, prosto pod czujne sitko mikrofonu "Lata z Radiem".
Przerysowywanie na siłę zabawnej kariery Six Feet Under można uprawiać bezpiecznie w nieskończoność. Status zespołu jest w świadomości lokalnej na tyle średni, że nikt was za to nie skroi. Nie wiem, być może już nie te czasy. Przy okazji jednak najnowszej propozycji, która zawędrowała na sklepowe półki z końcem lutego, radzę zastanowić się dwa razy, tak jak ongiś recenzenci zastanawiali się po wydaniu chyba ich najlepszej płyty - "Maximum Violence" (1999). "Torment", o którym mowa, z szajsem nie ma bowiem nic wspólnego... prócz gównianej okładki, którą zawsze można wyrzucić lub podarować teściowej, jeżeli poprosi o jakiś skuteczny środek na odciski. Co do muzyki, to - prócz bycia najbardziej żwawą pozycją w dyskografii Six Feet - uroczym zacięciem nawiązuje wprost do "Maximum Violence" czy "True Carnage". Wyrywkowo jest więc miejscami rewelacyjnie. Trzeba jednak wziąć jedną poprawkę, zrozumiałą dla starych fanów, których żywot zdążył już przeciorać we wszystkie strony. Mianowicie, że to nie Immolation, od którego zawsze wymaga się piekielnego orbitowania. Od samego początku istnienia Sześciu Stóp na celowniku grupy figurowała prostota i skuteczność maczety. W tym byli najlepsi, jeszcze jak wiosłował tam Allen West, a za struny basu szarpał Terry Butler. To m.in. dostajemy na "Torment". Po kolei jednak.
"Cierpienie" rozpoczyna radosne, rwane "hop-hycanie", mocno zainfekowane cannibal corpse'ową melodyką, które po minucie trwania rozpędza się do thrashowych temp i solówek rodem z pierwszych dwóch płyt nieodżałowanego Death. Niby nic wielkiego, oklepańsko na maksa, ale czemu kolanko samo mi podskakuje? Czyżby Alzheimer? "Exploratory Homicide" z kolei uderza harfami basu, których nie powstydziłby się sam Alex Webster, a zwalisty, powolny "Schizomaniac" poradziłby sobie nawet z wyrównywaniem polskiej sieci dróg i autostrad.
Żeby nie było, nie brakuje na "Torment" także oczywistego średniactwa, a miejscami ryzykownych zagrań poniżej pasa, ze wskazaniem na za szerokie spodnie noszone na wysokości krocza. Wiem, że Chris we krwi ma romansowanie z szeroko pojętym groove, ale to, co proponuje w takim "Funeral Mask" czy "Bloody Underwear", powala już totalną nudą i boleśnie ograną rytmiką, w konsekwencji wpadając jednym uchem, a wypadając... dupą. Halo? Chris, młodzież już nie pamięta tej gry, wiesz "Tony Hawk's Pro Skater", czy jakoś tak. Przyjdzie nowa płyta Ice-T i Body Count, u których to wypada o niebo naturalniej, więc po co to komu? Całe szczęście "Torment" ma w zanadrzu jeszcze coś takiego, jak podlany niepokojącą, apokaliptyczną melodyką "Obsidian" i rozwijający podobną konwencję hitowy, zaopatrzony w zapadający w pamięć refren "Roots Of Evil", który rozrusza niejedną publikę na sztukach live.
Czy to wszystko jest jakimś wyznacznikiem wyjątkowości "Torment"? Z pewnością nie dla wszystkich. W całości, na jednym posiedzeniu ta płyta może okazać się jak zwykle nie do przejścia z uwagi na swoją samopowtarzalność utworową. Przy okazji nie ma na niej absolutnie nic nadzwyczajnego. Jest jak kolejny poniedziałek w tygodniu, jak pozbawiona podwyżki wypłata, którą niezmiennie odbierasz po kilkunastu latach pracy, lub enta pomidorowa i mielone, goszczące na twoim stole, zamiast wymarzonych krewetek i kawioru z Bieługi. Młodzież nie zakapuje tego klimatu. Co innego doświadczona populacja, pozbawionych złudzeń fanów. Kiedy należysz do grona ludzi wstających bladym świtem, żeby związać koniec z końcem, wciąż urywają ci się sznurowadła akurat kiedy się śpieszysz, twój zardzewiały gruchot znów nie chce odpalić i masz wrażenie, że spóźniłeś się na swój pociąg do stacji "Życiowy Sukces", masz prawo stwierdzić: "i chuj", czerpiąc radość z prostoty czegoś takiego, jak Six Feet Under. Warknięcie od czasu do czasu za Barnesem
"A knife stuck in your face
A bunch of holes in skin
Open up the body
For the gift within"
może okazać się remedium na prozę żywota. Nie oznacza, to że "Torment" jest zarezerwowany dla ludzi pozbawionych jakiejkolwiek ambicji. Czasem po prostu tak jest, że prymitywna, pozbawiona wyższej egzaltacji potrzeba rozładowania emocji okazuje się świetnym antydepresantem. Do tego "Torment" nadaje się wybornie. Wypada wspomnieć też o sensacji sprzed dosłownie kilku dni. Do składu Six Feet Under dołączył dawny towarzysz broni Barnesa z Cannibal Corpse - Jack Owen. Nie wiem, jak wpłynie to na muzykę, ale jeżeli dotrwa ten połowiczny reunion do premiery kolejnego krążka, to może być ciekawie, także dla zdeklarowanych oponentów.
Porównanie Torment do True Carnage czy Maximum Violence to wyraz niewybaczalnej ingorancji muzycznej autora tekstu, biorąc pod uwagę fakt, że całkowicie pomija on (najwyraźniej dlatego, że zwyczajnie nie zna) ani przełomowych dla twórczosci SFU albumów Undead i Unborn, gdzie po raz pierwszy w karierze Barnes dołączył do typowego dla SFU groove i ciężkości również szybkie tempa i blasty (pomijając kilka sekund średnio szybkich blastów na Blood Rituals), tworząc tym samym świeżą mieszankę brutalnego death metalu w oldschoolowym stylu, w czym niewątpliwie pomogło odejście z zespołu oryginalnej sekcji rytmicznej SFU, czyli Terrego Butlera i Grega Galla, którzy nie byli nigdy sprinterami i zatrudnienie w roli garowego niejakiego Kevina Talley'a, którego partie perkusji na Undead i Unborn miażdżą wszystko co kiedykolwiek dokonał w Cannibal Corpse Paul Mazurkiewicz.
Brak jakiegokolwiek nawiązania do ostatnich płyt SFU, do ostatnich roszad w składzie zespołu, również do przedostatniej, bardzo udanej płyty Crypt of the Devil nagranej z muzykami Cannabis Corpse, w kontekście pisania Torment jest co najmniej niezrozumiały. Bo to w odniesieniu do właśnie ostatnich płyt SFU należy oceniać Torment, przede wszystkim z uwagi na fakt, jak daleką drogę przeszła twórczość SFU od lat 90-tych, na czele z licznymi zmianami personalnymi w zespole, o czym autor najwyraźniej nie ma pojęcia (!).
Polecam więc zapoznać się z ostatnimi płytami SFU - lepiej późno niż wcale - i wtedy ocenić najnowszą płytę Barnesa.
Moim zdaniem Torment nie dorównuje Undead, Unborn ani Crypt of Devil, ale nie oznacza to, że jest słaba. Plusem są partie perkusji Pitruzelli, zgadzam się co do tego, że partie gitarowe Hughella są zbyt często za mało oryginalne i w porównaniu do Steva Swansona oraz innych gitarzystów rytmicznych w kontekście ostatnich trzech płyt SFU, brakuje im mroku i tak charakterysyczych dla SFU "chorych" riffów. Zdecydowanie nie dorównują dokonaniom Roba Arnolda, Oli Heglunda czy Bena Savage'a na Undead i Unborn, przegrywają w cuglach również z tymi z Crypt of the Devil. Choć świetnie nagrana jest perkusja, to niestety legendarne brutalne wyziewy Chrisa giną w miksie, są zdecydowanie za cicho, chyba pierwszy raz w twórczości SFU, gdzie wokal był zawsze najważniejszy. A szkoda, bo w jeśli chodzi o brutalny growling, pomimo prawie 50-tki na karku, wciąż niewielu deathmetalowych wokalistów może się równać z Mistrzem. Ocena 7/10 jest adekwatna.