- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Shinedown "The Sound Of Madness"
Zespołem Shinedown zainteresowałam się za sprawą debiutanckiego albumu "Leave A Whisper" z 2003 roku. Nie było to zderzenie z czymś absolutnie nowatorskim i genialnym, ale uznałam, że na tle amerykańskich kapel grających melodyjnego rocka, którym żywi się MTV, zaprezentowali coś więcej niż chałę i komercję. A to już coś. Szczerze mówiąc zespół zaistniał w moich oczach głównie dzięki wokaliście Brentowi Smithowi. Trzeba przyznać, że facet ma naprawdę dobry głos. Nieźle sobie radzi zwłaszcza w wysokich rejestrach, nie wprawiając przy tym słuchacza w konfuzję co do płci osoby odpowiedzialnej za mikrofon. Do tego fajna, rockowa chrypka, kilka charakterystycznych patentów i z lawiny dźwięków wyłania się dość oryginalny styl, którego słucha się całkiem przyjemnie, mimo że muzyka Shinedown nie miażdży ciężkością ani nie zachwyca techniką.
Niestety trzeci krążek zespołu jest najsłabszą pozycją w dyskografii. O ile do tej pory słychać było w twórczości Shinedown pewną świeżość i oryginalność, o tyle teraz kompozycje sprawiają wrażenie wyrzeźbionych na potrzeby telewizyjnych stacji muzycznych. W tym kontekście nie bez znaczenia pozostaje fakt odejścia ze składu gitarzysty Jasina Todda. Smith zapowiadał, że teraz Shinedown zagra mocniej i bardziej hardrockowo, a jak wyszło, można posłuchać na "The Sound Of Madness". W szybszych numerach świeża krew rzeczywiście dodała muzyce Shinedown nieco energii, ale co z tego, skoro większość piosenek na tej płycie to radiowe ballady.
Typowo rockowe, energetyczne numery to: "Devour", "Sound Of Madness", "Cry For Help" i "Sin With A Grin", które stylistycznie kojarzą mi się z Aerosmith z czasów "Nine Lives". Warto też zwrócić uwagę na nieprzesłodzoną balladę "What A Shame". Reszta to pokarm dla list przebojów, choć na tyle złośliwy, że melodia czepia się człowieka już po pierwszym przesłuchaniu. Mam na myśli zwłaszcza utwory: "The Crow And The Butterfly" i "If You Only Knew".
Mamy do czynienia z dość komercyjnym, rockowym krążkiem, za który Shinedown nie powinien ani się wstydzić, ani też uważać go za spektakularny sukces. Jako że granica między "telewizyjno - radiowym" rockiem a zwyczajnym popem wzbogaconym o elektryczną gitarę jest dość płynna, Shinedown dzięki płycie "The Sound Of Madness" znalazł się w niebezpiecznym położeniu. Jeśli inspiracją do następnego krążka okażą się listy przebojów, pewnego dnia zespół może się obudzić w jednej szufladce z blondwłosymi gwiazdkami, które swoją wiedzę o muzyce rockowej ograniczają do faktu, że gitara ma sześć strun. A tego im nie życzę.