- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Serpentia "The Day In The Year Of Candles"
Czasami targają mną dziwne rozterki, na które odpowiedź być może dadzą mi komentujący recenzje na rockmetal.pl. Granice mamy otwarte i czasy też nie te, więc sprawa staje się ważka. Chodzi o polskie zespoły, a raczej perspektywę, z jakiej należałoby je oceniać. Czy odnosić ich nagrania tylko do konkurencji krajowej, czy może rzucać biedaczków na szerokie wody w nierównej konfrontacji z ogólnoświatowymi potentatami? Jeżeli obstawiać to pierwsze, to stwierdzam prosto z mostu, że zespół Serpentia nagrał wprost rewelacyjną płytę, która przy jednym mrocznym wodopoju, niczym w filmie National Geografic, zgromadzi zarówno lwy i hieny złaknione mięsiwa, jak i zebry tudzież kolorowe ptactwo, którym zżeranie pobratymców jest obce niczym technika obsługi skórzanego wora naszej kadrze narodowej w piłce nożnej. "The Day In The Year Of Candles" stanowi bowiem swoisty mariaż kardiologicznie wręcz chwytliwej poezji melodycznej i łupania melo- death- thrashmetalowym toporem po krzyżu, które być może na szeroko pojętej obczyźnie nie jest niczym szczególnym, ale w naszych realiach wciąż może robić wrażenie.
Od razu wypada wspomnieć, że "Dzień w Roku Świec" (czy jak to się tłumaczy) to koncept album. Jedna historia opowiedziana dziesięcioma rozbudowanymi kompozycjami, w których każdy spragniony znajdzie coś dla siebie. Spoglądając na okładkę, potem przeżuwając tytuł krążka, a na końcu trawiąc pierwsze sekundy numeru "Archangel", pomyślałem, że to rzecz dla wiecznie zdychających na suchoty romantyków, którzy co dzień rano przewracają się o rękawy za dużych swetrów, względnie łapią poślizg na kałużach łez rozlanych wczorajszego wieczora nad własną gorzką egzystencją. Rozmarzone, przestrzenne gitary i chwytliwa melodia jak nic przywodzą na myśl kochaną przez wszystkich tzw. "nowszą" Katatonię, z czasów po płycie "Discouraged Ones". Nie powiem, fajnie to wyszło, czyniąc wstęp doskonałą przystawką do dalszej części płyty, gdzie ten mniej więcej pomysł, z lekkim dodatkiem melodyki Paradise Lost, jest rozwijany. Wprawdzie kolejny numer - "On The Wings Of Destiny" - nieco zaskakuje rwanym, aż się boję użyć tego słowa, skocznym, twardym, niemal amerykańskim riffem, ale okazuje się on być jedynie uzupełnieniem clue programu tego kawałka, którym jest znów obezwładniający, horyzontalnie pogłębiony pejzaż melodyczny.
To po prawdzie dopiero początek, bo prawdziwą fantazję Serpentia pokazuje dopiero od poziomu "Proclamation Of Tragedy". Tutaj pojawia się dodatkowo techniczny, "goteboroski" death metal, w którym jak wiadomo wyznacznikiem śmierci jest twardość ogólna, ale obleczona w bardziej strawne dla laików fragmenty. Nie nazwałbym tego eksperymentem, bo wielu już tak czyniło z milion razy przed Serpentią, ale zabieg ten nie dość, że wzbogacił kompozycję, to jeszcze z uwagi na hitowy potencjał "szwedzkiego śmierć grania" nadał całości solidnej dynamiki, czyli z założenia natchnione, senne marzenia i rozterki pociągnął po prostu do przodu. "Pain No More" to znowuż początkowo bajka gitarowa, za którą nagle, niczym grom z jasnego nieba, spadają perkusyjne blasty i zbasowany na maksa atak, którym fani Morbid Angel by nie pogardzili (kiedy oczywiście w końcu opuszczą parkiet dyskoteki). Niby różne światy i różne strefy klimatyczne, ale o dziwo wszystko tutaj współgra i pasuje niczym stan konta w szwajcarskim banku. Dalej, jak dla mnie, totalnie rozpierdala mój ulubiony na krążku "Exile", który mimo iż nie jest coverem znanej i cenionej powszechnie pieśni Slayer z GHUA, to mielącym, ale i zwolnionym ze dwa razy gitarowym łojeniem przywodzi na myśl tamten pamiętny numer, z tym że znów opatrzony lirycznym zakończeniem. Warto także zwrócić uwagę na potencjał, jakiego dowody Serpentia ujawnia w przedostatnim na krążku "For The All Reasons". Prócz core'owych wtargnięć, odnajdziemy tu zarówno porywającą tyradę solową, jak i świetnie wpasowane tzw. elementy "bez prądu".
Mimo wszystko kluczowym co do wyrokowania o dalszej przyszłości zespołu jawi się finał pod postacią "Psalmu Bezskrzydłego" - i wcale nie mam tutaj na myśli jego zawartości stricte muzycznej, ale zmiany trajektorii wokalnej ekspresji, która, już ujawniam, jest dla mnie największą wadą "Day In The Year Of Candles". Pojawia się tutaj mianowicie więcej miejsca na czyste wokale i użycie języka polskiego, a za mikrofonem staje sam pan Krzysztof Globisz. Dlaczego jest to tak ważne? Sprawa prosta - przesłuchując któryś tam raz z kolei materiał doszedłem do wniosku, że najmocniejszą stroną tej płyty są jej "melodyjniejsze", spokojniejsze, miejscami wręcz wyciszone momenty. Mimo dużej sprawności wykonawczej w obrębie pierwiastków stricte metalowych, to te składowe są czymś, co w jakiś sposób sprawia, że ma się ochotę wracać wielokrotnie do tych nagrań. Uważam więc, że pójście w ślady takiego Opeth byłoby dla zespołu najsłuszniejszą drogą wyjścia do szerszego grona odbiorców. Chłopaki mają do tego talent przez wielkie "T", ale... nie z tym wokalem. Podobnie, jak w recenzowanym na tych łamach Fanthrash, zawodzi warsztat operatora sitka. Wymowa angielszczyzny z rozgryzaniem butelek po drodze zmniejsza znacznie przyjemność odbioru tak świetnych dźwięków. Więc może "Psalm Bezskrzydły" pomyślałem? Cóż, jest po polsku, ale czysty wokal Globisza też zdecydowanie nie daje tutaj rady. Co ciekawe, brzmi jakby chciał uderzać w ton maniery śp. Stalowego Petera, co już samo w sobie wypada źle, bo podejrzewam, że ToN nie należy do ulubionych artystów pana Krzysztofa.
To w zasadzie jedyne zastrzeżenie, jakie zgłaszam, ale dotykające na tyle (w aspekcie muzyki tworzonej przez Serpentia) newralgicznego punktu, że skutkujące obniżeniem oceny. Wszystko ok, słuchając tego mam wrażenie uczestniczenia w spotkaniu na wiejskim bazarze. Gdzieś między cebulą, chabaniną a ziemniakami, kapela staje na beczce i przez megafon nadaje poezję śpiewaną o tematyce "bajbelfikszyn". Ja niestety prezentowanym w tych warunkach poematom o upadłych aniołach nie jestem w stanie uwierzyć. Na naszym ugorze wciąż fajne, ale na eksport się nie nadaje. ISO nie zostało przyznane. Będzie lift wokalu, będzie zdecydowanie lepiej.