- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Sepultura "Machine Messiah"
Przyrzekałem sobie, że tego nie zrobię i przy okazji opisywania "Machine Messiah" ani razu nie wspomnę nazwiska Cavalera. Nie odwołam się do dziejów, które miały swój niesmaczny finał ponad 20 lat temu, ani nie spuszczę się na Andreasa Kissera w kwestii zasadności używania przesławnego szyldu "Sepultura" pod swoim namiestnictwem. Nie potrafię jednak odpuścić.
Być może to kwestia wieku i tego, że dorastałem w czasach, kiedy jednym z pokoleniowych bohaterów była Sepa w klasycznym, mocarnym składzie: Max, Igor, Andreas i Paulo Jr. Uprzedzam, że wywiadów z obecnym liderem canarinhos nie czytuję za wiele, tym bardziej nie zaliczyłem biografii Maksa Cavalery, opiszę jednak sytuację z pozycji fana. Jak dziś pamiętam kolegę z liceum, który tak był zaszokowany rozłamem w "grobowcowych szeregach", że tylko wyjąkał: "jak kurwa Max odszedł, przecież on im tam całą muzykę robił?", i do dzisiaj żadnej płyty Sepultury, tym bardziej Soulfly nawet nie dotknął. Taka historyjka bez happy endu, jak w "Modzie na Sukces". Obraził się chłopak i tyle.
Co do mnie, to bardziej boczyłem się na Maksa niż na Kissera, uparcie wlokącego ten niewdzięczny majdan i wmawiającego fanom, że przecież nic się nie stało. Z sentymentu każdą kolejną "jego" płytę mam zaliczoną. Czy często do nich wracam, to już zupełnie inna kwestia. Z tego, co powstało po "Roots", chyba najprzychylniej spoglądam na "Against". Przypadek? Chyba nie, skoro najprawdopodobniej powstała w dużej mierze z tego, co pozostało w szufladzie po byłym spiritus movens tego zespołu, obecnie ogrywającego wraz z bratem (a jakże) "Korzenie" Sepultury na międzynarodowych arenach. Tyle gorzkich żalów i rynkowej schizofrenii, na którą już chyba tylko ja zwracam uwagę.
Co do najnowszej płyty "Sepultury", oczekiwań nie miałem zbyt wygórowanych. Chyba tylko na takie wyżyny tolerancji jestem w stanie się wspiąć, niezależnie od tego, czy ktoś zaraz każe mi wypierdalać, czy nie. Rzecz jasna chciałbym nowego "Arise", że o "Beneath The Remains" nie wspomnę, ale mam świadomość płonności tych pragnień, podstępnie karmionych w przypadku "Machine Messiah" okładką (krabie szczypce niczym z obrazka zdobiącego "Arise"). W konsekwencji daję sobie siana i dochodzę do wniosku, że wystarczy mi po prostu dobra płyta, przy której spędziłbym kilkadziesiąt satysfakcjonujących minut? I to w dużym stopniu dostaję. Bez dobra inwentarza w tym przypadku, ale jednak.
"Machine Messiah", podobnie "Dante XXI" (2006) i "A-Lex" (2009) , zamaszystością zdaje się aspirować do miana koncept albumu, o tematyce którego możecie sobie poczytać w jego wkładce. Ważniejszym jednak okazuje się fakt, że również kompozycyjnie zespół zmierza w kierunku wręcz filmowej elektryczności i wynikowej spójności prowadzonej akcji, nie obawiając się przy tym żadnych, niespodziewanych nawet środków dźwiękowego wyrazu.
Przez kilka minut trwania pierwszego w rozdaniu numeru tytułowego znajduję wprawdzie odwołania do melodyki takich zabytków, jak "Inquisition Symphony" czy intra "Beneath The Remains", ale to tylko jeden ze smaczków, jakie Kisser funduje, puszczając oczko do starych fanów. Po epickim uwodzeniu, upstrzonym czystymi wokalami Derricka Greena, do akcji wkracza "I Am The Enemy" i to już jest oddech tej pędzącej na złamanie karku Sepultury, jaką pamiętamy z okresu "Roots". Wszechobecne groove, mielonka i wyjące solówki Andreasa to żadne novum. Jedni spluną, a ja stwierdzę, że zdecydowanie ma to ręce i nogi, szczególnie kiedy do głosu dochodzą kaskady miażdżących riffów.
Na orientalną modłę, mocno zaprawianą instrumentami smyczkowymi, wtacza się zaraz potem szczekający rwanym rytmem "Phantom Self". Nic to jednak przy kolejnym, tym razem instrumentalnym utworze "Iceberg Dances". Tutaj już zupełnie zapominam, jakiego zespołu krążek włączyłem, bo więcej w nim popisów rodem z Dream Theater z okresu "Train Of Thoughts" niż grania, z jakiego znamy Sepulturę. Bez jaj. Od solówkowych popisów przez piękne akustyczne partie gitary, aż po hammondowe czarowanie klawiszowe, wciąż jednak spójne i atrakcyjne - tak to oni chyba jeszcze nie brzmieli. W podobnej konwencji rozwija się zresztą "Sworn Oath", którego bogate instrumentarium i hitowe zacięcie widziałbym raczej na płytach Opeth, tak do "Ghost Reveries", niż w repertuarze Sepy.
Nie oznacza to jednak, że Kisser postanowił zapomnieć, jak gra się metal już do końca trwania "Machine Messiah", co to to nie. I tak znalazło się miejsce dla wdzięcznego napierdalania, które zarówno fanom Slayer ("Vandals Nest"), jak i pozycji typu "Chaos A.D." ("Silent Violence"), z pewnością do gustu przypadną.
Co do zakończenia tych popisów, to też zastrzeżeń żadnych nie mam. "Cyber God" może i razi manierą wokalną, z jakiej znany jest Rob Flynn, nie jest to jednak w stanie zmienić odczucia zajebistości, wynikającego z rozpostarcia tego kawałka od groove, przez wręcz doomowe momenty, aż po thrashowe eskapady.
Jak widzicie, na trzy postawione gdzieś na wstępie znaki zapytania, otrzymałem następujące odpowiedzi: "Ani tak, ani srak" i "tak, to najlepsza płyta Sepultury pod względem muzycznym od 1996 roku". Ani nie dostałem nowego "Arise", ani Kisser nie przeciągnął mnie jajami po asfalcie niezrozumiałym, zagęszczonym groove, noise, hopsaniem, które serwował z upodobaniem w kilku ostatnich odsłonach swojej kariery. Dostałem za to materiał, z którym bezboleśnie, a w ogromnej większości z przyjemnością i zaciekawieniem, spędziłem czas.
Komfort odsłuchu psuje jedynie wspomnienie czasów, z których wyrasta legendarny status nazwy Sepultura i przywołanych tytułów, obecnie już z kanonu thrash metalu. Ale kogo to kurwa obchodzi, co nie? Płyta się udała i wypada się z tego cieszyć, niezależnie od tego, że większym sentymentem darzę wciąż braci Cavalera odgrzewających przerdzewiałe klasyki sprzed dziesiątek lat.
Arise to ich szczytowe osiągniecie.
/Faktycznie, myślałem, że ten sam meloman. Skrzywdziłbym człowieka :) /
Na Roots tylko etniczne kawałki są dla mnie ok.
Pewnie dlatego, że nie znam prawdziwych indiańskich z Amazonii. Ech...
A po Sepie jeszcze gorszy Korn wyszedł.
Jeżeli to prawda, to wiele rzeczy zgubiłeś w temacie muzyki.
Ps. ale na tym portalu już jest jeden Meloman - odsyłam do (recenzji) zespołu Budgie ;)