- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Savage Circus "Dreamland Manor"
Savage Circus to nowe dziecko Thomasa Staucha, perkusisty jednej z najbardziej znanych heavy-powermetalowych kapel, czyli Blind Guardian. Zespół powstał na wiosnę roku 2005, a poza wspomnianym pałkerem w składzie znaleźli się Piet Sielck (znany z Iron Savior) oraz Jens Carlsson i Emil Norbert, grający w zespole Persuader. W tym składzie powstał debiutancki album kapeli "Dreamland Manor".
Pierwsze spięcie nastąpiło zaraz po włożeniu płytki do odtwarzacza, gdy odczytałem ilość nagrań (2 - słownie DWA!) oraz czas płyty 54:39 minut. Z różnymi dziwnymi zabiegami w celu zabezpieczenia płyty przed kopiowaniem miałem do czynienia - a to zagadywanie w trakcie nagrań, a to jakieś piski, a to dzielenie poszczególnych numerów na kilka mniejszych kawałków, a to "zachodzenie" numerów na siebie. Ale z takim kuriozum jak w przypadku "Dreamland Manor" się jeszcze nie spotkałem. Otóż tu mamy wyodrębniony tylko pierwszy numer na płycie, a wszystkie następne są zlane w jedno, przenikające się, 50-minutowe monstrum. Wiem, że nie jest to najprawdopodobniej sprawka zespołu, tylko wydawcy, ale fakt pozostaje faktem - odsłuch płyty staje się bardzo uciążliwy i strasznie psuje "pierwsze wrażenie".
Pod względem muzycznym "Dreamland Manor" nie przynosi specjalnych niespodzianek, gdyż zespół serwuje heavy-powermetalowy miks, niestety nie najwyższych lotów. Już otwierający płytę "Evil Eyes" robi marne wrażenie, szczególnie w swojej pierwszej części - ot, napędzana perkusją gonitwa bez ładu i składu. Później jest wolniej i lepiej pod względem kompozycyjnym, ale w sumie - jak napisałem - kawałek jest przeciętny. Drugi numer to ciągle głównie perkusyjna naparzanka, przy czym zdecydowanie ciekawsza jest tu melodyka - polecenia godny jest zwłasza chwytliwy refren. Trzeci numer - "Waltz Of The Demon" to wreszcie nieco fajniejsze klimaty - jest wolniej, mocarniej, trochę epicko, po raz pierwszy rzucają się też w uszy gitary, które wygrywają świetne, orientalizujące riffy.
I tak też mniej więcej toczy się ta płyta - zdecydowana przewaga szybkich partii, których motorem napędowym jest oczywiście ustawiony "z przodu" Stauch. Gitarzyści grający dobre i dynamiczne solówki, średniej jakości riffy i ogólnie będący nieco przygnieceni brzmieniem perkusji, śpiewający dość nisko, chropowato i ostro, ale niestety bez sensacji jeśli chodzi o linie melodyczne Jens Carlsson (zdecydowanie lepsze melodie wyśpiewywał na płycie Persuader "When Eden Burns"). W efekcie poza wymienionym "Between The Devil And The Seas" oraz "Waltz Of The Demon" jedynym numerem, który zwraca na siebie uwagę jest ostry, chwilami troszkę iced-earthowaty "Ghost Story".
Słowo "średniak" jest więc w stosunku do "Dreamland Manor" jak najbardziej na miejscu.