zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku sobota, 23 listopada 2024

recenzja: Satyricon "Rebel Extravaganza"

27.07.2010  autor: Megakruk
okładka płyty
Nazwa zespołu: Satyricon
Tytuł płyty: "Rebel Extravaganza"
Utwory: Tied in Bronze Chains; Flithgrinder; Rhapsody in Flith; Havoc Vulture; Prime Evil Renaissance; Supersonic Journey; End of Journey; A Moment of Clarity; Down South Up North; The Scorn Torrent
Wydawcy: Moonfog Productions, Nuclear Blast Records, Mystic Production
Premiera: 1999
Subiektywna ocena (od 1 do 10): 10

Po co kolejna recenzja płyty "Rebel Extravaganza" Satyricon w tym właśnie miejscu? Wejdźmy do indeksu recenzji płyt na www.rockmetal.pl, a odnajdziemy dwie poświęconych temu krążkowi. Nie ukrywam, że chodzi po prostu o mój osobisty rozrachunek z twórczością norweskiego duetu, przy której maksimum "ochów" i "achów" przypadło, paradoksalnie, na okres ich największych słabizn i obstrukcji spod znaku "Volcano", "Now Diabolical" i już prawie maksymalnie spapranego "The Age Of Nero". Zanim ktoś da mi po ryju, wróćmy na chwilę do roku premiery "Rebel Extravaganza", czyli A.S. 1999, a jadąc palcem po mapie zatrzymajmy się na ówczesnej Norwegii. Konkretnie zaś przyjrzyjmy się tamtejszej scenie blackmetalowej, uznawanej powszechnie za siedlisko konserwy i jedynie słusznego "true" grania, która - znów zaskakująco - okazała się zarodkiem największego progresu w tym typie tworzenia. Dyskusyjna sprawa, czy tym progresem można nazwać wszędobylskość "klawowego" upychania plastikowo wygenerowanej symfoniki, kultywowanego przez Dimmu Borgir czy Covenant, sięgającego po apogea elektro, już jako "The Kovenant". Wszak Mozart i ojciec chrzestny heavy metalu Wagner także nakładali lekki makijaż, co nie zmienia faktu, że choćby tchnienia ich geniuszu na tych pompatycznych porykiwaniach brak.

I tutaj z lasu wyskakuje Satyricon. W zasadzie wyskoczył i od razu wkroczył na nocną zmianę do odhumanizowanej faktorii "Intermezzo II", interludium przed "Rebel Extravaganza", oświadczając wszem i wobec, że ów wspomniany "rozwój" powinno się uskuteczniać zupełnie inną drogą. Jak wynika z wypowiedzi Wongravena z okresu wydania tego krążka, Satyricon wziął na bary obowiązek jebnięcia pięścią w stół i zamanifestowania prawideł, jakimi rządzić ma się nowoczesny ekstremalny black metal. Innymi słowy zadał kłam twierdzeniu, że "ewolucja" gatunku musi być popijana absyntem, koniecznie sączonym przez słomkę wetkniętą w lewy kącik ust, których linia jakże pięknie podkreślona jest lekkim muśnięciem czarnej kredki.

Takiego ruchu ze strony Satyra raczej nikt się nie spodziewał. Wiadomo: "Nemesis Divina" (1996) i kluczowy dla ich kariery kawałek "Mother North", bez którego żaden koncert Norwegów obejść się nie może, bezdyskusyjnie zawężały pola, po których może poruszać się ta ekipa. Wybawieniem, jak mniemam, okazała się firma wydawnicza Sigurda - Moonfog Productions, a konkretnie jaja, które wręcz z kwoczą opiekuńczością wysiadywała, czyli DHG, ongiś znani jako Dodheimsgard, oraz kultowe Thorns (wcześniej Stigma Diabolicum), "one man army" człowieka legendy S. W. Kruppa aka Blackthorna aka Pedophagia, czy może zwyczajnie Sonorre W. Rucha, ze wskazaniem na ten ostatni projekt właśnie. Mimo niezaprzeczalnego geniuszu bijącego strumieniami od jego muzyki, Thorns nigdy nie wypłynął na szersze wody. Być może to kwestia pięcioletniej, przymusowej przerwy w działalności, spowodowanej, nie ma co ukrywać, odsiadką jaką zafundowała Snorre pewna eskapada z Vargiem Vikernesem aka Count Grishnack aka Burzum pod dom niejakiego Oysteina Aarsetha - szczegóły każdy bardziej nawiedzony na punkcie Mayhem i Burzum pewnie zna. Wracając do tematu, Ruch plugawił dźwięki w stricte dla Norwegii nowatorski sposób, polewając muzykę kosmiczno - fabrycznymi ściekami. Wkładka "Rebel Extravaganza" z kolei nie ukrywa jego udziału w nagraniu tej płyty, także w roli kompozytora. Właśnie te kilka stronic wetkniętych w pudełko okazuje się po jej odsłuchu kluczowymi dla rozstrzygania o wielkości lub małości Satyricon z tego okresu.

Pierwej zajmijmy się muzyką, której siłę rażenia zapowiada już intro kawałka "Tied In Bronze Chains", które - charakterystycznie dla zdobywającego podówczas front "Panzer Division Marduk" (1999) rozpoczyna się alarmem przeciwlotniczym - i jakże przyjemnymi odgłosami bombardowania. A potem, cóż, jak to w czasie bombardowania, totalna nawałnica Frosta "The Barttery" Haraldstada, masarnia i zwierzęcy ryk Satyra trwające 11 minut - dzięki wielowątkowości kompozycji mijające niczym dwie sekundy. Rozwałka, zmiany tempa, zwroty akcji, doskonały, charyzmatyczny wokal i pasujący do tego wszystkiego tekst, bynajmniej nie traktujący już o zamku, kniejach oraz zastosowaniu runa leśnego w terapii chorób skórnych, zapierają dech w piersi, chwytają mocno z dupę i nie pozwalają opuścić diabelskiej manufaktury już do końca sześćdziesięciominutowej zmiany. Doskonale wypada dawkujący napięcie "Filthgrinder" z potężnymi bębnami, rozpędzając się riffami, których Death by się nie powstydzili, by w środkowym momencie wejść na absolutnie nieludzkie tempa i zmielić natężeniem w akompaniamencie charczanego z nienawiścią "Isn't That Why I Can Smell Your Fear?". Jest także mały hit, który spodoba się wielbicielom ich późniejszej twórczości, czyli marszowy "Havoc Vulture" ze zmyślnie wplecionymi organami Hammonda. Ortodoksom ukojenie duszy w pewnym sensie przynosi "Prime Evil Renaissance", wykopujący drzwi dobrze znanym rżnięciem "gumówek gitarowych", które jednakże okazują się tylko tłem dla znów świetnego popisu Satyra za mikrofonem, zaczajonych w tle dźwiękowych smaczków i gościnną grą Fenriza (Darkthrone) na perkusji.

Kosmicznym klimatem, zdradzającym już prawie stuprocentowo fascynację Thorns, epatuje "Supersonic Journey", ale jak pewien polityk co to serce ma po lewej stronie mówił, prawdziwego mężczyznę poznaje się po tym jak kończy, nie? Więc i na koniec dostajemy szlagier z prawdziwego zdarzenia. Przejmujący "The Scorn Torrent", mimo iż nie dochrapał się nigdy statusu "Matki Północy", to jak dla mnie jest tworem nie dość, że dorównującym jej przebojowością, to w dodatku bardziej kompletnym i ostatecznie miażdżącym wszystkich, którzy już i tak po poprzedzających go na "Rebel Extravaganza" kawałkach leżą na parkiecie. To kwintesencja tej płyty, początkowe szybkie, ale i romantyczne "północne" riffy, ryk na industrialnym pogłosie, lekko przytłumione, lecz jednocześnie potężne, ostre jak brzytwa brzmienie i totalne napięcie zaserwowane przez wydarcie jakiejś pani w połowie. Słowem wyplute na jego początku:

"Rebel against all circles and dead ends
fight your way with your mind set on the masses
execute with mechanical aggression
arrogance and extravagance
march on unapproachable
shut out the outside pressure"

w ówczesnej sytuacji na scenie nabrało wallenrodowskich wręcz znaczeń, podsumowało o co w "Rebel..." biega i niestety, jak czas pokazał... zakończyło pewien etap w twórczości Satyricon.

Oczywista sprawa, kwestią sporną może być geniusz muzyczny Satyra. Po lekturze wkładki, a także dzięki znajomości jego sprawności zarządzania biznesem (Moonfog), pewien jestem jedynie, że jak zawsze wiedział, jaki efekt chce osiągnąć, ale niewątpliwie nie on wynalazł tę drogę, a zapomniany Snorre W. Ruch. Potrzebował do tego także sprawnych podwykonawców, których gościnny udział przywołuje liczbę miejsc w przeciętnym wagonie Tokijskiego Metra. Więc zostawiam to, a znając wcześniejsze i późniejsze dokonania Satyrcion, "Rebel Extravaganza" traktuję jako projekt pewnej części norweskiej sceny, mający zademonstrować światu prawdziwy potencjał zmrożonego metalu. To także ostatnie do chwili obecnej, ostatecznie zwalające z kulasów dzieło Satyricon. Kto zasmakuje w tym natężeniu i rozpasaniu kompozycyjnym, a także da sobie złoić dupę zawartymi tu lirykami, dojdzie do wniosku, że płyty "Volcano", "Now Diabolical" czy "The Age Of Nero" przy tym wyziewie zaledwie popierdują. Owszem, to dzięki nim Satyricon mogą się dziś mienić niemal gwiazdami rocka, ale artystycznie? Cóż, przeczą cytatowi przywołanemu powyżej, czyli jak mniemam również i samym sobie.

Komentarze
Dodaj komentarz »
"Rebel..." to świetna płyta...
bandrew78
bandrew78 (wyślij pw), 2010-07-27 10:22:46 | odpowiedz | zgłoś
... ale ja tam lubię równie mocno późniejsze dokonania Satyricon z "Now Diabolical" na czele, chociaż trochę czasu musiałem się do nich przekonywać. Oni mi trochę przypominają Entombed - nie muzyką od course, tylko tym, jaką drogę przeszli. Tu rasowy black metal najwyższej próby, w Entombed szwedzki death metal w klasycznej i najlepszej formie, a potem obie kapele poszły sobie w takie rocknrollowe, pełne feelingu granie i w obu przypadkach wyszło z tego kilka naprawdę świetnych płyt, choć dla wielu starych fanów było to pewnie trudne do przełknięcia. Skoro Szwedzi wrócili do łojenia death metalu (zdecydowanei "skażonego" jednak ich późniejszymi dokonaniami), to może Satyr i spółka też nagrają jeszcze kiedyś coś klasycznego?
A z na "Rebel..." wyróżniłbym "Filthgrindera" i rzeczywiście efektowne "Havoc Vulture". Masza rację, jako wielbicielowi późniejszych dokonań Satyricon ten ostatni numer zdecydowanie przypadł do gustu.
2
Starsze »

Oceń płytę:

Aktualna ocena (471 głosów):

 
 
80%
+ -
Jak oceniasz płytę?

Materiały dotyczące zespołu

Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje

Behemoth "Evangelion"
- autor: Megakruk
- autor: Kępol

Machine Head "The Blackening"
- autor: Mrozikos667

Dimmu Borgir "Abrahadabra"
- autor: Megakruk

Metallica "Death Magnetic"
- autor: Ugluk

Moonspell "Under Satanae"
- autor: Cemetary Slut

Napisz recenzję

Piszesz ciekawe recenzje płyt? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Na ile płyt CD powinna być wieża?