- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Satyricon "Live At The Opera"
Od dawna stoję na stanowisku, że z Satyricon dzieje się coś niedobrego. Zamiast plugawić, ranić, tryskać jadem, rzezać, topić i gwałcić, jak to przyzwyczaili na płytach (niech będzie) do "Volcano" włącznie, ci z uporem maniaka starają się wmówić, że są cool zajebiści, skóra lśni im na ramionach, a toporka ni skandynawskiego odzienia bojowego nigdy nawet na filmie nie widzieli. Może i ok. Ludzie powiedzą: dorośli, dojrzeli, względnie zestarzeli się, ale czy koniecznie ta sama choroba musiała dotknąć ich muzykę, która z płyty na płytę robi się przy okazji zwyczajnie chujowsza? "Liva At The Opera", mimo iż jest składankowym double cd (i dvd) nomen omen live, to właśnie dzięki użytemu w tytule słowa "Opera" i kulawemu zastosowaniu chóru jest kontynuacją artystycznego dna den, jakim okazał się szumnie zapowiadany "Satyricon" z 2013 r., na którym znalazłem może ze trzy piosenki warte zwiększonej uwagi.
Teraz już prawie jestem pewien, że Sigurd zwariował. Przeżyję większe zainteresowanie gościa prowadzeniem winnicy, niż graniem black metalu, bo sam chętnie bym poprowadził. Nie rozliczam go, jak ongiś zbulwersowana brać blackmetalowa z posiadania Porshe, którego nikt do tej pory nie widział na własne oczy, bo kto nie chciałby mieć takiego samochodu. Inna sprawa, że to metal biznes, a nie komisja sejmowa w sprawie Lwa Rywina. Oleję też temat występowania w norweskiej telewizji w koszulkach w kolorze majtkowym lila róż i uśmiechaniem się znad kawki, niczym przy zapowiadaniu pogody, opychaniu odkurzaczy w "Mango Zakupy" czy wróżeniu z dupy Maryni w Cosmica TV. Ale robienia z Satyricon, najukochańszej ongiś kapeli czarnometalowej, kabaretonu nie wybaczę albo po prostu nie kumam.
Może i mogło coś z tego być. "Prawdziwy chór" - przecież to brzmi zajebiście. Patos, epika, liryka, dramat, potęga etc. Przy tym nie ma mowy o żadnej symfonice, dęciakach, smykach, czyli uff... Nie nowe "S&M" czy raczej "S&S" (byłby skandal?). Do tego fajna, czarno-biała okładka i nadzieje jakieś się tam w starym fanie budzą. Płonne, jak się okazuje. Pierwszy plomby człowiek gubi zaraz za "Voice Of The Shadows" - śmiesznym intro znanym z ostatniej płyty studyjnej, przypominającym bardziej podśpiewywanie na parostatku gdzieś w dorzeczu Missisipi z czasów wojny secesyjnej, niż uderzenie skandynawskiego gromu. Wątpliwie zaszczytne, bo pierwsze miejsce w stawce mierzenia się z chórzystami i chórzystkami "The Norwegian National Opera Chorus" przyznano obuchowemu "Now Diabolical". No i tak, póki jedzie sobie ten blackened - rock metal znany i lubiany z płyty sprzed ośmiu lat, jest wprost bajecznie. Satyricon i zespołowi producenckiemu udało się odtworzyć to plastyczne brzmienie, jakim dzielą na lewo i prawo podczas sztuk live, ale kiedy do akcji wkracza oddział Walkirii i "Walkiriów", w typie: "my sobie, wy sobie", robi się z tego nieźle przepompowany balon, zupełnie niezgodny z czadowym wymiarem kawałka.
A dalej bywa częściej gorzej, niż lepiej. Walkę śpiewaków operowych w trybie unisono z bzyczącymi pilarkami gitar można jeszcze łyknąć, ale kumkająca miarowo, damska cześć armady wokalnej w "Repined Bastard Nation" to już przesada. Ja wiem, że premiera była jakoś na wiosnę, ale to przecież nie mokradła w fazie roztopów pod Białowieżą, tylko norweska północ do cholery. Jak można się było spodziewać, kooperacje salonowo - satyrowe najlepiej wypadają przy kawałkach z ostatniej, miałkiej w wydaniu solo płyty. Tutaj naprawdę robią o wiele większe wrażenie, aż nerwowo drapię się po czole, zastanawiając się, czy aby na pewno "Satyricon" nie był nagrywany z myślą o tym wydawnictwie "live". Szczególnie fajnie wychodzi to w refrenach "Our World It Rumbles Tonight" czy "Nocturnal Flare". Ich lekko pociemniałe, wręcz romantyczne zacięcie, dobrze koresponduje z tym, co wyczyniają gardziele, szczególnie pań chórzystek.
Co ciekawe, z kretesem ginie brylujący swego czasu na listach przebojów i parkietach potańcówek "Phoenix", a jego największą bolączką okazuje się być nosowy głos Siverta Hoyema, mi osobiście kojarzący się z podkładem do soundtracku "Koziołka Matołka". W tym wypadku chyba lepiej byłoby oddać całą scenę ekipie w sukniach i frakach, litościwie zamykając temu panu japę. Byłby hit, a jest... gala w stodole.
Mniej więcej taka prawidłowość odnośnie spasowania dwóch światów muzycznych przetacza się przez resztę "Live At The Opera". Świetnie zgrane "The Infinity Of Time And Space", potem kuriozalne "The Pentagram Burns" i niemiłosierne męczenie buły wyciem w "To The Mountains", prawie na koniec zaś przygrzewanie strapionego, metaluchowego serca tym, co po prostu nie mogło nie wyjść, czyli pokoleniowym anthemem "Mother North". Ten ostatni tytuł fajczy całą tę operetkę w dwie sekundy, no ale z takim hitowym potencjałem i klasyczną proweniencją (ponoć Musorgski?) podejrzewam, że nawet wykonany przez stado świń z radiomagnetofonu Kasprzak zabrzmiałby jak trzeba.
"Live At The Opera" ma jeszcze trochę plusów, do których bez dwóch zdań zaliczyć należy wypasioną produkcję. Trzeba przyznać, że Satyricon zabrzmiał tutaj wspaniale. Kiedy trzeba delikatnie, kiedy trzeba z odpowiednim "łubudubu". Słyszę doskonale każdy instrument, fałsz Sigurda, jak i chór, który nie ginie w naporze dźwięków, a czasem nawet je dominuje. To ostatnie akurat nie zawsze cieszy, bo strasznie uwypukla, jaką porażkę poniesiono na siłę sprzęgając blackową naturę Satyricon z realiami scenicznymi przynależnymi bardziej La Scali. To se neda. To po prostu genetycznie nie pasuje. Miejscami śmieszy, a miejscami zwyczajnie irytuje i wkurwia lub co gorsza nudzi. Za samo brzmienie chyba jeszcze nikt nie ocenił płyty wysoko i ja też nie mam zamiaru tego robić.
Można by "Live At The Opera" potraktować jako egzotyczny wynalazek, kaprys albo wypadek przy pracy i posilić się na miłosierdzie, ale nie będę oszukiwał sam siebie ani was moi drodzy. Za pomocą tego krążka, jak i udzielanych rozmarzonych wywiadów, wytrawny gracz, jakim bez wątpienia jest Satyr, zdaje się odlatywać, przypisując swojej muzyce bycie czymś więcej niż tylko black metalem. No i co? Nie wyszło Panie Wongraven. Zapraszamy z powrotem na ziemię... albo lepiej - do piekła, w którym Satyricon prokurował najlepsze projekty.
To były swojego czasu prze-światowe albumy:) (teraz są także, ale mniej żywe, być może je teraz to współczesne koncertowanie Samaela wskrzesi)
Maja grać podobno cały album Ceremony of Opposites. Pewnie będzie miazga!
Zazdroszczę wszystkim kto będzie. Ja byłem równo 20 lat temu na Samael, teraz nie miałem go w planach.
Życzę wspaniałej zabawy i wrażeń!