- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Satyricon "Deep Calleth Upon Deep"
Przy okazji opisywania ostatniej do czasu "Deep Calleth Upon Deep" płyty Satyricon ("Live At The Opera", 2015), zaryzykowałem stwierdzenie, że lider tej legendarnej norweskiej formacji, Sigurd "Satyr" Wongraven, do szczętu zwariował. Jakoś wierzyć mi się nie chciało, że dożyłem czasów, kiedy to za robienie operetek z koncertów metalowych wezmą się kolesie, którzy dla mnie stali się gwiazdami pozując do zdjęć w misiurkach, szyszakach i z siekierami w dłoniach. O ile jestem w stanie to pojąć u zespołów pokroju Dimmu Borgir, gdzie tego typu efekty specjalne od zawsze były immanentną częścią filozofii grania, tak w przypadku Satyricon po prostu tego nie rozumiem, nie kupuję i nie trawię. Przecież w tym zespole zawsze chodziło o coś innego. Dla przypomnienia - o solidne pierdolnięcie kopytem w glebę i trucie czarcim gazem atmosfery skandynawskiej kniei. Oczywiście zaraz pojawią się zarzuty, że ktoś tutaj zatrzymał się w swoim niedorozwoju w latach 90, odmawiając Norwegom prawa do poszukiwań i twórczej ekspresji. Względnie przypomni, że wojna dawno się skończyła i czas przekuć włócznie na lemiesze, jak Pan Jezus kazał, ale bardziej obiektywnych powodów do złośliwego podszczypywania Satyra niestety nie brakuje. Dostarcza ich przede wszystkim w "nowszej" studyjnej twórczości Sigurd Co. Wcale nie przechujowy, ale już z pewnością balansujący na granicy muzycznej nijakości, tym boleśniejszej, im mocniej wspieranej przez marketingowe zapewnienia o tym, że "może nawet jak na pierwszy rzut ucha ludzie nie zakumają, to po latach pokochają" (vide: wywiady z okresu wydania "Satyricon").
Od czasu premiery płyty "Volcano", a więc od dobrych 17 lat, nie mogę doszukać się na tych wydawnictwach jakiegoś spektakularnego jebnięcia, do jakiego ten zespół mnie przyzwyczaił. O ile i ja pobujam się dla polepszenia humoru przy akompaniamencie przebojowej, rytmicznej, ale zupełnie zwyczajnej "Now Diabolical" , tak od jej następców trąci już zupełnie odorem rozkładu, niemocy, silenia się na próżno i, o zgrozo, największym wrogiem muzyki... pierdoloną nudą. Mimo tego muzycy Satyricon odcisnęli swego czasu na mojej psychice tak silne piętno, że kupuję te ich płyty. Ponarzekam, popierdzę sobie w kącie, wyżyję się na kocie, przypalę jajecznicę i wyczekuję z nadzieją kolejnej... już nawet nie takiej, jaką sobie wymarzyłem (do "Rebel Extravaganza" włącznie). Po prostu lepszej, takiej, na jaką duet z Oslo z pewnością stać.
W tym miejscu do wrót tego przydługiego wstępu kołacze jego bohater - "Deep Calleth Upon Deep" via Napalm Records, za tzw. moich czasów gnojonej stajni, której katalog obecnie pyszni się dużymi nazwami i przybiera rozmiary piekłoskłonu. To, wraz z okładką podebraną z twórczości Edvarda Muncha, jakoś nie zapowiadało rewelacji, bo pewien byłem, że na dzień dobry zacznie się dyskusja nie na temat muzyki, a raczej ryzykownego zabiegu umieszczania szkicu sławnego Norwega na froncie płyty. Nie myliłem się. Kiedy jednak już wszyscy w kraju przestali sobie nadawać od ignorantów i upośledzonych, głos zabrały single i wciąż jakoś super się nie robiło. Kawałek tytułowy, zarzucony na dzień dobry, jednych rozśmieszył riffem i znanym z poprzedniej płyty zawodzeniem ugodzonego w krocze samca w tle, innych zaś uwiódł od razu przebojowym zacięciem. Ja ulokowałem się gdzieś w środku stawki, czyli niebezpiecznie blisko słuchowego ośrodka wydalniczego. Może być, ale nie musi. Jest na tyle intrygujący, ale i "poprawny politycznie", że nawet jeżeli nie zachęca do sięgnięcia po całość, to z pewnością od takiego pomysłu nie odwodzi, i dobrze, bo tam bywa już dużo ciekawiej.
Satyricon przede wszystkim zaskoczył mnie królewskim wręcz otwarciem tej płyty i już tutaj sobie stwierdzę, że gdyby tak wyglądała jej całość, byłby to mój krążek 2017 roku. "Midnight Serpent", o którym mowa, zdecydowanie zabija. Takiego impetu, jadu, naporu, Satyr nie produkował od czasów przecinających oś "Rebel Extravaganza" - "Volcano". Doskonały, kaskadowy riff rozprowadza monumentalne, kąsające zwolnienia, a oczyma podświadomości wręcz widzę sceny biczowania dźwiękiem i chlastania po ryju. Wspaniałości. Dalej już tak różowo nie jest, bo zaczyna się dobrze znany, satyriconowe mamejowanie. Na serio, konkretne zagrywki "Blood Cracks Open The Ground" rozbiegają się melodyjką rodem z niedzielnego przeglądu wydarzeń rolniczych telewizyjnej jedynki. Kiedy już człowiek zaczyna machać banią, zaraz potyka się o jakieś grabie i tak w kółko. "To Your Breathren In The Dark" to z kolei przykład, jak mogłaby brzmieć poprzednia płyta, "Satyricon", gdyby doszczętnie nie pozbawiono jej brzmieniowych jaj. Tutaj patos nie służy już podniosłemu ululaniu do pościeli, jeno rzeczywiście marszczy brew na wojowniczym czole. Być może brakuje temu numerowi jakiegoś kulminacyjnego, znamiennego momentu, ale i tak wypada klawo w zestawieniu z koszmarnym "The Ghost Of Rome". Tam już muzyczny jarmark goni Pana Sławka Świerzyńskiego i jego Bayer Full, w kolejnych relacjach z podróży po południowo zachodnich prowincjach Republiki Chin. Takie jaja z pogrzebu ze skrzeczanym wokalem. Typowy wypełniacz, który zdaje się ma znów uratować wyjec Caligula w tle.
Całe szczęście wykończenie "Deep Calleth Upon Deep" jest już prawie całkowicie mistrzowskie. Co ciekawe, za urywacza głowy robi pierwej najbardziej eksperymentalny w stawce "Dissonant", w którym rwane ciosanie żyletek gitar doskonale współgra z saksofonami pożyczonymi z płyt kumpli po fachu, czyli Ihsahna i jego pomagierów z formacji Leprous. Już zupełnie klasycznie, staroszkolnie i blackmetalowo poprawia najdłuższy "Black Wings And Withering Gloom", wypełniający świetnie dwudziestokilkuletnią lukę, wynikającą z braku w "nowszym" repertuarze takich kawałków, jak pomnikowy "Mother North". Na do widzenia Satyricon macha jeszcze pięcioma minutami "Burial Rite", który zrobi dobrze fanom takich tytułów, jak "To The Mountains", i to byłoby na tyle.
"Deep Calleth Upon Deep" jest jedną z tych dziwnych płyt, do których trudno się ustosunkować. Mimo pozornej prostoty potrzebowałem sporo czasu, żeby ją odpowiednio przetrawić i nie przypierdolić Norwegom zbyt pochopnie. Już nieraz mnie zawiedli, najbardziej chyba przy okazji "Self-titled album", którego kazali mi słuchać tak długo, aż zajarzę, a jak się okazało jarzyć to tam nie ma czego. Gdybym sam założył kaptur i przyłbicę, celując tylko w wąski korytarz twórczości Satyricon, to mogę spokojnie napisać, że to ich najlepsza płyta przynajmniej od "Now Diabolical", ale wciąż nic specjalnego. Są na niej ze cztery kompletnie zwalające z kulasów kawałki, trzy średniawe i jeden zupełnie żenujący. Po odsłuchu takiego "Midnight Serpent" wciąż stoję na stanowisku, że to czyste napierdalanie wychodzi temu duetowi nie tylko najlepiej, ale i na zdrowie. Korciło mnie, żeby z sentymentu dać wyższą ocenę, ale to byłoby zdecydowanie przeważenie zawartości tej płyty. Potencjał złota jest, ale póki co - na doskonały mini album. Z pewnością cieszy fakt, że po tylu latach grania zespół daleki jest od artystycznego zgonu. A na żywo? Cóż, na żywo wciąż więcej, niż tylko daje radę.