- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Running Wild "Resilient"
"Ahoj kapitanie Rolfie", chciałoby się zakrzyknąć spoglądając na odległy horyzont z nadzieją, że ujrzymy zbliżający się wspaniały piracki galeon pod banderą Running Wild, który kolejny raz zawija do naszych odtwarzaczy, by przekazać nam historie zdobyczy pośród mocno wyeksplorowanych już oceanów metalu. Niestety, to co widzimy, to zaledwie mocno nadszarpnięta zębem czasu, ledwo bujająca się na falach krypa, której pojawienie się nie jest już tak entuzjastycznie przyjmowane, jak onegdaj - przynajmniej nie przeze mnie. Zacznijmy jednak od początku.
"Resilient" to piętnasty album niemieckiej załogi (szesnasty, jeśli liczyć "The First Years of Piracy", na którym znalazły się ponownie nagrane wybrane utwory z trzech pierwszych płyt przy udziale składu z "Blazon Stone"), a drugi od czasu powrotu kapitana Kasparka na heavymetalowe wody, jednak już praktycznie bez reszty załogi. Obecnie poza Rock'n'Rolfem w składzie udziela się jeszcze Peter Jordan na gitarze i... tyle. Co z partiami basu? Niby nagrał je lider zespołu, ale coś mi się nie chce w to wierzyć. Perkusista? Podobno Angelo Sasso zmarł (albo jak powiedzą złośliwi zepsuł się [*]). W każdym razie informacji na ten temat nie uzyskamy z książeczki dołączonej do płyty, która swoją drogą jest niemożebnie uboga, praktycznie nic się w niej nie ma poza tekstami utworów. W wersji digipack znajdziemy plakat (nie wiem, czy jest dołączany do wersji standardowej, ale obstawiam, że nie) oraz dwa bonusowe utwory, o których przez grzeczność nic nie napiszę... A niech mnie kule biją, napiszę, w końcu od takich kapel, jak Running Wild trzeba wymagać! "Payola & Shenanigans" to zwyczajny, niczym niewyróżniający się przeciętniak, a "Premonition" jest typowym odpadem posesyjnym. Takie bonusy to oni sobie mogą pod kilem przeciągnąć co najwyżej. A jak już jesteśmy przy wizualnej stronie płyty, to warto wspomnieć o okładce. Bardziej stonowana i dojrzalsza, niż poprzednie, tło utrzymane w jednolitych barwach, niemniej groźnie spoglądający na nas Jolly Roger przypomina o pirackich korzeniach zespołu.
I teraz najważniejsza część, czyli muzyka. No i drogie szczury lądowe nie jest dobrze. Przede wszystkim brzmienie - jest zbyt płasko, sztucznie i plastikowo, a nie tego oczekuje się od kapeli, która nagrała takie surowizny, jak chociażby swój debiutancki album. Co prawda przez te wszystkie lata i kolejne wydawnictwa brzmienie Running Wild z czasem łagodniało, ale panowie, szanujmy się, tu nie "MTV", tutaj można przyłoić, ryknąć i trochę brudem zabrzmieć, nie ma co się wstydzić, a płyta zyskała by polotu, przestrzeni i co najważniejsze klimatu. Kompozycyjnie jest dość jednostajnie, nie znajdujemy jakichś nagłych zwrotów akcji, nieparzystych rytmów i innych cudów na kiju. Po prostu gitarka w łapę, riffujemy i do przodu. Z drugiej strony płyta jest bardzo nierówna pod względem poziomu utworów. Taki na przykład "Soldier of Fortune" - szybciutki, chwytliwy, klawy otwieracz. Albo "Adventure Highway", który hardrockowo buja i ma świetnie napisany refren, kilka fajnych riffów, niezłą linię wokalną. W ogóle ostatnie dokonania Kasparka ciążą zdecydowanie w stronę takiego rock'n'rollowego grania, co daje sie odczuć przede wszystkim w ograniczeniu ilości tak charakterystycznych dla RW (i w ogóle dla melodyjnego heavy - power metalu) melodii zawartych w gitarach prowadzących - niestety, mi osobiście tego brakuje i pod tym względem muzyka zespołu zubożała. Odczuwa się to także w kilku kawałkach - mieliznach, które nie pozostawiają po sobie absolutnie żadnego wrażenia, bo są do bólu nijakie. Mam tu na myśli chociażby utwór tytułowy. Banalne riffy, słabe teksty, solówki na odczep się nie wróżą niczego dobrego. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że cały czas słychać i czuć na tej płycie starego ducha Running Wild. Rolf ewidentnie ma gdzieś w głowie jak pisać proste, ale przykuwające uwagę kawałki, tylko albo mu się nie chce, albo nie może sobie tego przypomnieć. Najlepszym dowodem na to jest ostatni "Bloody Island" - pomysł jest, fajna melodia jest, ale brakuje tego ostatniego szlifu, troszkę większego rozbudowania utworu, żeby mógł chociażby zbliżyć się do takich szlagierów, jak "Riding the Storm" czy "Treasure Island". Brzmienie też ma niestety udział w zarżnięciu kilku dobrze rokujących kompozycji.
Sporo oczekiwałem po tej płycie. Poprzedniczka, "Shadowmaker", była dla mnie nieporozumieniem na całej linii. Zresztą nie była ona nawet zbytnio promowana. W przypadku "Resilient" sprawa miała się zgoła inaczej - pełno informacji o nadchodzącym albumie, bombardowanie przeciekami ze studia, fragmentami muzyki (tymi lepszymi) podsycało zainteresowanie i sprawiło, że chciało się na tę płytę czekać. Niestety ja doznałem zawodu, chociaż i tak tendencja jest zwyżkowa. Może na kolejnych pozycjach (a wierzę, że takowe się pojawią) zostanie ona utrzymana i doczekamy się naprawdę mocnego, dobrego wydawnictwa od tego zasłużonego zespołu. A tymczasem niech kapitan Rolf podreperuje łajbę, zbierze konkretną załogę i ruszy do Tortugi i kilku innych inspirujących miejsc, by odnaleźć w sobie ten dryg, który pozwolił mu stworzyć kilka naprawdę niezapomnianych albumów.
[*]. Chodzą słuchy, że tajemniczy Angelo Sasso to tak naprawdę automat perkusyjny, jakkolwiek Kasparek zdecydowanie temu zaprzecza.
Razi tylko perkusja, natomiast uważam że solówki znacznie bardziej dopracowane niż np. na poprzednim albumie. Generalnie album kopie Oby tak dalej. 9/10
Zeby nie bylo az tak pesymistycznie dodam, ze bardzo fajnie napisana recenzja :)