- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Rotting Christ "Kata Ton Daimona Eaytoy"
Obawiałem się tej płyty Rotting Christ. Serio. Iś wajz, że jej poprzedniczka, "Aealo", rzuciła na kolana wielu słuchaczy na naszej ziemi, ale nie mnie. Moim zdaniem bracia Tolis przegięli tam znacznie pałę, oddając w sferze muzycznej pole soundtrackowi doskonale pasującemu do opowieści o związkach partnerskich Xeny Wojowniczej Księżniczki i jej koleżanki Gabrysi lub Herkulesa i wiernego przydupasa Iolausa. Te wszystkie babskie zawodzenia, pienia, melodyjki, fleciki i piszczałki być może nawet fajnie komponowały się ze zdegradowanymi do drugoplanowej roli gitarami, załatwiając całą sprawę, ale faktyczna zawartość materiału bez "opakowania" okazywała się po głębszej analizie mniej interesująca. Na pewno nie była żadnym "chuj wie czym", żeby od razu padać na kolana i maszerować w pozycji pokutnej przed tron Gnijącego Jeszuy Ben Josefa - mowy nie ma. Ot, solidne granie, jakiego wiele - wleciało uchem, wyleciało z tyłu poniżej pasa - kropka.
Owszem, i na "Kata Ton Daimona Eyatoy" nie zabrakło podobnych elementów. Wprost przeciwnie. Jest ich od zeusowego groma, z tym że ja czuję tutaj wyraźny zwrot w stronę bardziej zdecydowanego grania w typie "Theogonii", która reaktywowała popularność tej kapeli w 2007 r. Wprawdzie rozpoczynający płytę "In Yumen - Xibalba" znów na pierwszą linię walki rzuca inkantacje i zawodzenia, ale wsparte naprawdę solidnym, epickim wiosłowaniem wyjących, melodyjnych gitar - na koncertowe intro w sam raz. Dalej też zaskoczeń brak - niemal kalka grania znanego z takich hitów, jak "Keravnos Kivernitos" czy "The Sign Of Prime Creation" ("Theogonia"). Słucha się rewelacyjnie, więc żadnych zarzutów o autoplagiatowanie nie zamierzam wysuwać. Tak robią przecież miliony sławniejszych od nich. Poziom trzyma także "P'unchaw Kachun - Tuta Kachu" z mistycznym początkiem. Muza zaczyna się w nim rwać na kawałki, zaczepne fragmenty riffowe kaleczą pięknie powietrze, zaś melodia w połowie trwania wcale nie łagodzi przekazu, ale fajnie nadaje poślizgu całości. W końcu wprawnie rozmieszczono tutaj te wszystkie partie "chorusa", które lądują tam, gdzie ich miejsce - na tylnym fotelu rydwanu, tworząc tło, klimat, a nie samą treść kawałka, jak to na "Aealo" bywało. Murowanym hitem sztuk live okaże się z kolei prosty, kroczący "Grandis Spiritus Diavolos". Być może niektórzy zarzucą wprost oczywisty rip off riffu "Accuser / Opposer" pewnych amatorów militariów z kraju kiszonych śledzi i Ibracadabry, ale nic to, bo pieśń jedzie, jak trzeba - jest patos, jest +10 do mocy, ruszamy do boju.
Ja jednak stawiam na takie galopowanie, jak to w podszytych gęsto nerwowym wymiataniem "Gligames" czy "Ruchałka", khem... tj. "Rushalca". Pierwszy zaiste podszyty jest demonem i nie chodzi mi tutaj o wyszczekiwane frazy tekstu, tylko gitarowe miotanie przywodzące na myśl pełzające wściekle pod skórą robale i ultra mielenie przy samym końcu. Drugi to jakby kontynuacja, oparta na tym samym rytmicznym motywie, ze świetnie wpasowaną, oszczędną partią solową gitary. Tym, którym wciąż mało pompy, do gustu przypadnie zapewne "Ahura Mazda-anra Mainiuu", gdzie mniej nawalanek, a więcej klimatu czynionego przez plemienne kotłowanie, zawodzenia z wież meczetów i wojowniczego "hu-ha!".
Doskonale prezentuje się ostania część płyty, której granicę odznaczam dla własnych potrzeb na wysokości "Ch X S" (czyli "666", jakby ktoś miał wątpliwości), prostego, zbudowanego na wstępnym brzdąkaniu i wyśpiewywaniu fraz niczym z ambony, ostatecznie otwierającego wrota wielkiego finału przy akompaniamencie sepulturowato wyjących gitar. A finał? Cóż, dla wielu nie będzie wielkim finałem, bo dostępny jest tylko w wersji digipack i winylowej - a szkoda, bo zakrawa na najpotężniejszą broń, jaką w arsenale posiadała sesja "Kata Ton Daimona Eyatoy". Mowa o "Welcome To Hel" (przez jedno "l"), który wieńczy dzieło niemal festiwalowym black metalem w najlepszej tradycji gatunku. Prosta melodyka bez udziwnień i zawodzeń zastępów upadłych bogów. Dostajemy za to bzyczenia gitarowych much, heavymetalowe miniatury, miejscami wyciszenia, przestoje, czyniące miejsce dla osamotnionych chwilowo basu czy perkusji, no i te wzniosłe, skrzeczane wokalizy. O oryginalności nie ma żadnej mowy, jest za to znów koncertowy pewniak.
I tak płyta przelatuje przez czaszkę niepostrzeżenie. "To już koniec?" - chciałoby się rzec. Przyrzekam, że nie ziewnąłem ani razu. No dobra, przecież Rotting Christ znów zrobił to samo. Napisał te same piosenki, powrzucał do gara te same smaczki, obozowe ogniska, baranie jelita, wioskowe przyśpiewki i kobiety z lasu, bez jednej piersi, co więc się stało, że wyszło lepiej niż poprzednio? Nie wiem, czy świadomie, czy też nie - Sakis Tolis stworzył coś, do czego najtrafniej pasowałoby określenie - "naprawione Aealo", a nie "kontynuacja", jak pisze wielu. Ja wiem, że kultura, że Hades, że Atena, że to i że tamto, ale umówmy się - dzida i zioła na bok, walczymy gitarami, a te grają tutaj pierwsze, że tak powiem, skrzypce. O wiele lepiej wypada tak właśnie skonstruowany materiał. Wszystkie dodatki nie są nachalne niczym Patty Dzienna Prostytutka z serialu "My Name Is Earl" - robią, co do nich należy, tj. nie ryczą z każdego kąta do ucha, jeno wspierają kompozycję, stanowią jej tło i wzbogacenie, a nie mocno względną wartość samą w sobie. To wszystko sprawia, że nawet fakt samopowtarzalności ocierającej się autoplagiat dwóch ostatnich krążków nie przeszkadza w odbiorze tej płyty. Solidny materiał. Cieszę się, że wyszło tak, a nie inaczej. Mi naprawdę nie potrzeba dużo do szczęścia.