- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Roger Waters "In the Flesh - Live"
Nie dość, że na nową płytę Watersa przyszło czekać ponad osiem lat, to jeszcze nie jest to album z premierowym materiałem, a tylko z zapisem koncertu. Nie ma jednak co narzekać, gdyż jest to pierwsza płyta koncertowa (nie liczę "The Wall - Live In Berlin" nagranej z gośćmi) jednej z największych muzycznych postaci minionego stulecia. Przede wszystkim jednak powodem do zadowolenia jest sam poziom tego wydawnictwa, które jak wszystko, co wychodzi spod rąk Watersa, nosi znamiona geniuszu...
Wszystkich fanów cieszy na pewno fakt, że znów coś zaczęło się dziać wokół Floydów i Watersa. Zespół według półoficjalnych informacji przymierza się już w studiu do pracy nad następcą płyty "The Division Bell" (1994), a i Waters po zakończeniu pracy nad operą "Ca ira" wszedł do studia, by pracować nad kolejną, tym razem zrealizowaną w rockowym składzie, płytą.
Album "In The Flesh" składa się z dwóch płyt. Pierwszą z nich wypełniają utwory wyłącznie z przeszłości Pink Floyd, na drugiej 6 z 12 utworów pochodzi z solowego dorobku Watersa. Jest tu piękne "Every Stranger's Eyes" z solowego debiutu "The Pros And Cons Of Hitch Hiking", aż 4 utwory z ostatniej jak dotąd studyjnej płyty "Amused to Death" oraz jeden premierowy utwór utrzymany w stylistyce tejże płyty - "Each Small Candle" - rzecz bardzo udana zresztą. Jeśli chodzi o wybór nagrań zespołu, to mamy tu silną reprezentację płyt "The Wall" oraz "Dark Side Of the Moon" (po 5 kawałków), 3 najważniejsze pieśni z "Wish You Were Here", po dwa kawałki z "Animals" oraz "The Final Cut". Zaskakujące jest, przynajmniej dla mnie, sięgnięcie po utwór sprzed ponad 30 lat - "Set The Controls For The Heart Of The Sun", którego wykonanie rozwiewa jednak wszelkie wątpliwości - jest po prostu powalające. Znakomicie wypadła tu partia solowa saksofonu.
Co można jeszcze powiedzieć o płycie, na której prawie wszystko jest doskonałe? Na przykład to, że wcale nie brakuje ani gitarzysty Davida Gilmoura, którego godnie zastąpili równie znakomici Snowy White i Andy Fairweather-Low (wystarczy posłuchać solówek choćby w "Another Brick In The Wall Part 2", "Comfortably Numb" i "Dogs"...), ani pozostałych członków Pink Floyd. A więc może Waters bez Gilmoura, może i Gilmour bez Watersa (choć gorzej...).
Szczególnie zachwyca na tej płycie, poza znakomitym zgraniem muzyków, doskonałe opracowanie aranżacyjne poszczególnych utworów, które w większości mogą się równać z idealnymi wydawać by się mogło wersjami studyjnymi. Nie zabrakło charakterystycznych dla twórczości Watersa i jego byłego zespołu wszelakich dziwnych odgłosów puszczanych z taśmy ("In The Flesh", "Money", "Get Your Filthy Hands Off My Desert", "It's A Miracle"). Wspaniale wspomagają artystę i zespół wokalistki w chórkach - utwory często zyskują dzięki nim nowe, frapujące brzmienie ("Dogs", "Welcome To The Machine"). Prawdziwy popis daje P. P. Arnold w "Perfect Sense", co potrafi zresztą docenić publiczność.
Nie wspomniałem ani słowem o tym, co w twórczości tego pana najważniejsze - o wielkim ładunku emocjonalnym zawartych tu utworów, o fakcie, że słuchając ich doznajemy wielu silnych wzruszeń, że przeżywamy je wraz z artystą, który jest autorem wszystkich zamieszczonych tu kompozycji. Czego nie mogą o sobie powiedzieć dawni koledzy z Pink Floyd, którzy w większości tylko odgrywają na koncertach utwory, które napisał Roger Waters.
To naprawdę płyta, jaka zdarza się raz na kilka lat, dlatego warta jest każdych pieniędzy. Miłego słuchania.
Żeński chórek i soulowe solistki są mi obojętne, gdy zastępują Gilmoura. W pozostałych utworach robią lepsze wrażenie, poza tym ogólnie wypadają lepiej niż Waters (który już na początku, w utworze tytułowym, brzmi słabo) i pozostali zastępcy Gilmoura (ci płci męskiej). Ale i tak wolę się zachwycać solówkami gitarzystów.
Lekko mnie rozbawiło, jak w książeczce Waters wspomina, że niedawno ukazała się koncertowa wersja "The Wall", ale nie podaje przy tym tytułu "Is There Anybody Out There? The Wall Live 1980-81" ani nazwy Pink Floyd.