- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Roger Waters "Amused To Death"
Album "Amused To Death" jest jak na razie najnowszą pozycją w indywidualnym dorobku Rogera Watersa - byłego basisty Pink Floyd. Materiał na tę płytę Waters zaczął zbierać już w roku 1987, ale ukazała się dopiero we wrześniu 1992 roku. Waters pracował nad przez kilka lat w 11 studiach na 2 kontynentach. Najważniejszym powodem takiego postępowania było obsesyjne dążenie do doskonałości. Ciągle coś poprawiał, wzbogacał nagrania o nowe elementy. Powstało dzieło niezwykłe, dzieło które mogłoby być podsumowaniem całej twórczości Watersa, przepełnione jest jednak nienawiścią i goryczą.
Główny temat na płycie to wg słów autora: "Telewizja jako lek, który może ocalić nam życie, ale może też zabić. W rzeczywistości robi jedno i drugie. Ma wpływ dobroczynny, bo nas jednoczy, a zarazem w każdym z osobna zabija indywidualną kulturę." Większość pełnych patosu utworów, rozsadziły (jak zwykle u Watersa) potoki słów. Waters nie prezentuje wysokich umiejętności wokalnych, mimo to na płycie "The Wall" potrafił poprawnie śpiewać. Tutaj prawie wcale nie śpiewa - większość tekstów deklamuje i niestety nie robi to najlepszego wrażenia. W dodatku przepiękne teksty na płycie psują poutykane tu i ówdzie złośliwości.
Muzycznie jednak trudno jej cokolwiek zarzucić. Fragmentami "Amused To Death" nawiązuje do kilku wcześniejszych dokonań Watersa i Pink Floyd, co należy zapisać jej na plus. Moim zdaniem najpiękniejszymi utworami są "The Ballad Of Bill Hubbard" i "It's A Miracle". Polecam płytę szczególnie tym fanom Pink Floyd, którzy mogą sobie wyobrazić i akceptują muzykę tego zespołu bez pomysłów i gitary Davida Gilmoura. Osobiście mam spore trudności.
Jest rok 2010 i mam nadzieję, że wszyscy fani Watersa, którzy nie doczekali się kolejnej płyty coraz bardziej doceniają Amused... Kiedy pierwszy raz usłyszałem Amused To Death to pomyślałem, że Waters się wypalił i to już koniec. Dopiero po paru latach płyta wróciła do mnie jak grom z jasnego nieba. W tej chwili jest dla mnie narkotykiem i w pewnym sensie jestem od niej pozytywnie uzależniony. Nie chcę w tym miejscu nikogo namawiać do zasłuchiwania się w niej. Dobrze, że Waters nagrał taki monument, dopracowany w najdrobniejszych szczegółach, perfekcyjnie zgrany - ideał dla wtajemniczonych. Osobiście wracam do tej płyty co jakiś czas i odnajduję ją na nowo - najlepiej słucha się tej płyty przez słuchawki - wtedy jesteś tylko Ty i ..... sam sprawdź co mam na myśli :) Pozdrawiam wszystkich fanów Watersa !
Szczególnie końcówka utworu tytułowego. To pikanie na gitarze Jeffa Beck'a to jest mistrzostwo świata, dla tej końcóweczki słucham tego albumu od początku w całości. Pozdrawiam fanów tego cudownego dzieła.
P.S. Z innej beczki, suita "When the wid blows" jest równie niesamowita.
Pozdrawiam