- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Roger Taylor "Fun In Space"
Roger Taylor, znany głównie z zajmowania pozycji bębniarza i jednego z trzech wokalistów legendarnej grupy Queen, swoim solowym dorobkiem odbiegał raczej od stylistyki twórców "Bohemian Rhapsody". Po raz pierwszy udowodnił to krążkiem z 1981 roku, ochrzczonym tytułem zgodnym z poczuciem humoru Taylora - "Roger Taylor's Fun In Space".
Longplay otwiera nagrana w funkowym niemalże stylu kompozycja "No Violins". Jak zwykle magnetyzującemu głosowi muzyka akompaniują tu - jak i w dalszych utworach - głównie syntezatory. Plumkający gdzieś w tle keyboard przeskakuje z lewego do prawego kanału, tworząc nawet pewnego rodzaju napięcie, z jakim czeka się na rozkręcenie tempa w kolejnej piosence. Niestety, nic takiego się nie dzieje. "Laugh Or Cry" to banalna balladka z akustycznym wiosłem, na dodatek utwór nieco się dłuży. Pozycja trzecia, czyli "Future Managment", narzuca swym tempem i zastosowanym efektem wah-wah skojarzenia z reggae. Spokojna, można powiedzieć - usypiająca kompozycja nie przykuwa uwagi, w przeciwieństwie do "Let's Get Crazy". Pomimo monotonii i przewidywalności, utwór ten to żwawe i zabawne połączenie głuchej perkusji i gitar, do których około drugiej minuty dochodzi klaskanie. Piosenka ta to chyba najbardziej surowa kompozycja na albumie, na dodatek Taylor pokazuje tu pazur poprzez drapieżne wokale, za które to właśnie fani Queen go wielbią.
Zupełnie "elektrycznie" zaczyna się "My Country I & II", gdzie ujawniają się "zboczenia" muzyka na punkcie literatury i filmów o tematyce science fiction. Ciężko raczej przebrnąć przez ten utwór bez dopalaczy, gdyż poza ciekawymi miejscami partiami wokalnymi oraz oryginalną linią melodyczną, niczego w gruncie rzeczy nie oferuje, a naszpikowany jest plumkaniem rodem z sagi "Star Trek". Odgłosy jak z sountracku "George prosto z drzewa" uświetniają ostatnie sekundy tego 7-minutowego utworu, co chyba mówi samo za siebie. Szóste "Good Times Are Now" to miła, szybka i wesoła odmiana. Z mocną, rytmiczną perkusją, prostym refrenem (choć trudno jednoznacznie orzec, co nim jest) i świetnym wokalem Taylora aż sprawia, że nogi same idą w tany. Komplementami nie można obdarzyć "Magic Is Loose", które zalatuje troszkę twórczością Omegi (ale to naprawdę małe "troszkę" - jeśli podobała ci się "Dziewczyna o perłowych włosach", wcale nie jest powiedziane, że zakochasz się w tej piosence). Można utwór ten porównać do kiepskiej kompozycji z reklamy z okazji zbliżającej się Gwiazdki, wszystko dzięki pojawiającym się w tle świątecznym dzwoneczkom oraz melodii, nadającej się tylko do bujania z rodziną.
"Interlude In Constantinople" to albo "zapchaj dziura", albo żarcik ze strony Taylora. Twór - bo nie odważę się nazwać tego "kompozycją" - otwierają dźwięki z kosmosu, beknięcie oraz brzęk tłuczonego szkła. Po chwili słyszymy perkusję, której ochoczo akompaniują syntezatory, a już zaraz dołącza się przepuszczony przez coś na miarę pro toolsów głos Taylora. Całe szczęście "zapchaj dziura" kończy się po dwóch minutach odgłosem zamykanych drzwi. Nieco rockowego brzmienia ma w sobie pozycja dziewiąta - "Airheads". Gwałtowny wstęp, bez zabawy w żadne intro, to czyste bębny, gitary, no i zabójczy głos muzyka. Cała piosenka utrzymana jest w podobnym tempie, przepełniona pozytywnymi wibracjami, które wręcz hipnotyzują, zachęcając do psot. "Airheads" to chyba najmocniejszy punkt longplayu Rogera, posiada ten lubiany przez fanów pazur, nie wlecze się jak 45 minut na nudnej lekcji fizyki, a mknie do przodu, jak jeżdżący na rolkach - wprawiając włosy w ruch. Na zakończenie zaserwowane nostalgiczne "Fun In Space", przepełnione szalonymi odgłosami ze statków kosmicznych, zostało przynajmniej ciekawie zaśpiewane. Raz mocny, raz delikatny głos Taylora nie jest niczym zagłuszony, a kompozycję dekoruje obecna w przedostatniej minucie westernowa gitara.
Różni się znacznie dorobek solowy perkusisty Queen od dzieł jego rodzimej kapeli. Na krążku "Roger Taylor's Fun In Space" na plan pierwszy wychodzą głównie prywatne upodobania muzyka - co dziwić nie powinno. Jest to na pewno miła odskocznia od dokonań Królowej, jednocześnie prawdopodobne, że i fan zespołu Queen zdoła znaleźć tu coś dla siebie. Produkcja albumu została dopieszczona, od strony technicznej nie można się przyczepić. Jeśli zaś chodzi o ideały muzyczne, to cóż można rzecz - Ameryki pan Roger na pewno nie odkrył.