- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Riverside "Memories In My Head"
"Memories In My Head" to taka mała przystawka, która ma umilić fanom Riverside oczekiwanie na nową, pełnowymiarową płytę zespołu. Kawałki są niby tylko trzy, ale że ich długość jak najbardziej trzyma standardy progresywnego grania, to w sumie otrzymaliśmy ponad 32 minuty muzyki. Muzyki w 100% riverside'owej, przy czym zaznaczyć trzeba, że jest to jednocześnie najspokojniejsze dzieło zespołu.
Kolejne albumy wydawane przez kapelę charakteryzuje coraz większa agresywność, zmniejszała się natomiast ilość atmosferycznych, rozmarzonych partii. Tutaj mamy woltę i powrót do klimatu pierwszej płyty, w szczególności długaśnego "The Same River", a także choćby "In Two Minds" czy "Out Of Myself". O ostrych brzmieniach rodem z "Anno Domini High Definition" można tutaj zapomnieć. Jest dużo stonowanych, płynących dźwięków, którymi wypełnione są szczególnie początki wszystkich trzech nagrań. Są klawisze mogące kojarzyć się z Eloy, gilmourowskie gitary i efekty dźwiękowe rodem z utworu "Welcome To The Machine" czy płyty "The Dark Side Of The Moon" Floydów. Każde z nagrań rozkręca się bez pośpiechu, w płynny i naturalny sposób. Nie ma tu zbyt wielu popisów instrumentalnych, tylko Piotr Grudziński czasami wybija się na pierwszy plan z jakąś ostrzejszą, bardziej dynamiczną partią. Poza dosłownie kilkoma minutami nie ma tu także fragmentów ostrzejszych, a i te które się pojawiają, to raczej rock niż metal. Wszystko to sprawia, że w sumie - niestety - w tych dziesięciominutowych nagraniach dzieje się mniej, niż można by się spodziewać.
Jak dla mnie najlepsze na płycie jest zdecydowanie "Living In The Past", w którym wszystko jest w odpowiednich proporcjach. Początek jest klimatyczny i od razu przykuwa uwagę świetnym, hipnotyzującym rytmem. Potem pojawia się gitarowa wstawka w stylu Gilmoura, doskonały kontrast między ostrymi gitarami i delikatną deklamacją Mariusza Dudy, i kapitalnie zapętlający się i przyspieszający puls basu, połączony z gitarowym zawijasem. W połowie utworu zaczynają się też zdecydowanie najostrzejsze minuty na "Memories..."... i wielka szkoda, że ta druga połowa "Living..." to jedyny fragment, gdy mamy nieco mocniejsze środki wyrazu. W każdym razie jest to naprawdę znakomity numer.
"Goodbye Sweet Innocence" jest już trochę słabsze. W swojej pierwszej części jest baaardzo spokojne, wręcz nieco usypiające, a efekt ten potęguje jeszcze wokal Dudy. Dopiero część instrumentalna - z lekko psychodelicznym brzmieniem klawiszy oraz kanciastym motywem na basie i gitarowymi wygibasami - jest ciekawa. "Forgotten Land" to dla mnie zdecydowanie najsłabszy punkt albumu - pomimo fajnie punktującej perkusji, utwór zaczyna się i kończy nie przykuwając specjalnie mojej uwagi.
"Memories..." na pewno spodoba się fanom zespołu, szczególnie tym, którzy wolą Riverside w tym bardziej łagodnym wydaniu. Reszta może spokojnie poczekać na "normalną" płytę, bo minialbum, choć ciekawy, to jednak nic nowego do twórczości grupy nie wnosi, a z trzech kompozycji zawartych na krążku, od początku do końca rozkłada na łopatki tylko "Living In The Past".