- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Richmond Fontaine "The Fitzgerald"
Odłóżmy na bok konwencje, schematy, melodie, refreny. Może przyjdą same, może nie. Sięgnijmy do źródeł gatunku zwanego "ballada". Co to właściwie znaczy, a raczej: znaczyło? W jednym z wywiadów niejaki Bob Dylan tłumaczył: "ballada to opowieść". Nie chodzi o to, żeby zaśpiewać piosenkę, nie tym razem. Chodzi o to, żeby opowiedzieć historię. Taką, która wciągnie słuchacza jak zdradzieckie bagno. Taką, której bohaterów na długo zapamiętamy. O której pomyślimy przez chwilę jadąc do pracy zatłoczonym autobusem, samochodem czy podróżując dusznym pociągiem.
Jedenaście klasycznych ballad, trzydzieści osiem minut. Opowieści o życiowych wykolejeńcach. We wszystkich utworach glos wokalisty ustawiony niemal identycznie, brzmi bardzo mocno. Bez żadnych skojarzeń, po prostu facet opowiada jedną historie o krwawej zbrodni za drugą. Muzyków w zespole jest aż siedmiu - nazwa "Richmond Fontaine" jest oczywiście myląca. Tylko na czym oni wszyscy grają? Takim chwytem posłużył się już Lambchop - dziewiętnastu muzyków, a brzmią jak trzech. Ale tutaj - co strasznie mi się podoba - naprawdę nie chodzi li tylko o budowanie atmosfery. Sama przychodzi...
Największym problemem w studiu nagraniowym była rezygnacja ze sztandarowego instrumentu akompaniującego amerykańskim balladom: steel guitar. Znaku rozpoznawczego country. No way! Pianino? Pojawia się raz, w tle. Zostają bas (w jeszcze głębszym tle), akordeon, perkusja (z oddali), gitara (o tak!), klawisze (gdzieniegdzie), skrzypienie podłogi, wyjący wiatr, głos.
Skąd nazwa "The Fitzgerald"? To ulubiony hotel lidera grupy, Willy'ego Vlautina. Z ktorego okien widac - oddajmy glos Vlautinowi z wywiadu dla brytyjskiego Uncut - "mnóstwo ludzi kręcących się bez celu, nieudaczników... nie żuli, ale ludzi ze społecznych nizin, ledwie wiążących koniec z końcem. Przebywanie w ich towarzystwie sprawia, że czuję się normalnie". I o nich jest ta płyta.
Teoretycznie bez refrenów, bez melodii, za to z szalejącym wiatrem w tle. Vlautin niespiesznie opowiada. Historie są krwawe, poświęcone raz tajemniczym Welhorn Yards, kiedy indziej mrocznej Black Road (z porywającym zaśpiewem parę razy), światłom kasyna, czy miejscu zwanemu Conklin Creek, gdzie odkopano zamordowanego 19-latka, o czarnych oczach, ze złamanym nosem i bez zębów... Gdzie któryś z bohaterów historii miał najwyraźniej coś z tym czynem wspólnego... Niesamowite są opowieści o starym opuszczonym domu przy ulicy 194B, oznaczonej napisem "EXIT", albo o woźnym pracującym w szpitalu, zakochanym bez pamięci w pewnej żonatej pacjentce. Wszystko brzmi z jednej strony niezwykle surowo (bez niemal nasuwających się ozdobników, a zwłaszcza steel guitar czy pianina), a tak przestrzennie. Na tej płycie faktycznie panta rei, jak w samych poruszających historiach.
Już wiem, ze nie uwolnię się w tym roku od tej płyty. Czy pisałem już, że głównym jej bohaterem jest niemiłosiernie wyjący wiatr? Nad ulicą unosi się mgła, piasek dostaje się do oczu, ale idziemy dalej. Idziemy dalej.