- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Red Hot Chili Peppers "I'm With You"
"I'm With You" - nowy album Red Hot Chili Peppers - to z pewnością jedna z najbardziej wyczekiwanych premier 2011 roku. Od wydania "Stadium Arcadium" upłynęło już pięć lat, które minęły zespołowi najpierw na koncertowaniu i dyskontowaniu sukcesu płyty, a następnie na odpoczynku i oddawaniu się sprawom poza-papryczkowym - czy to rodzinnym, czy po prostu innym muzycznym projektom (Chad Smith i jego udział w Chickenfoot). Niestety, miało również miejsce zdarzenie mniej przyjemne, a mianowicie odejście z zespołu Johna Frusciante, który został zastąpiony przez swojego przyjaciela - Josha Klinghoffer'a.
I o tej ostatniej zmianie ciężko jest zapomnieć, gdy słucha się nowej płyty. "I'm With You" nie prezentuje bowiem w żadnym razie poziomu, którego się spodziewałem. Albumu słucha się całkiem dobrze i sympatycznie. Każde nagranie posiada ten specyficzny klimat, który potrafią stworzyć tylko Redhoci i nie mam wątpliwości, że nawet jak ktoś specjalnie muzyką się nie interesuje, to od razu rozpozna, że to właśnie oni grają (wiem z praktyki). Tyle, że poza samym rozpoznawalnym feelingiem, nie bardzo jest się czego tu chwycić.
Nie wiem, czy cały problem jest związany z brakiem Frusciante, ale na pewno ma to duże znaczenie. Wnosił on bardzo wiele w procesie komponowania utworów - bez niego melodie wyszły raczej średnio, chwilami brakuje pomysłu, w którą stronę rozwinąć nagranie, mało jest przykuwających uwagę momentów. Jeszcze bardziej zmiana gitarzysty uwidacznia się w warstwie brzmieniowej. Brakuje jego gitarowej "luzackiej zadziorności", jego nonszalanckich i jakby niedbałych zagrywek, dzięki którym muzyka zyskiwała pazur. Jego następca jest strasznie wycofany, raptem kilka razy daje o sobie znać w ciekawy, przykuwający uwagę sposób. W tej sytuacji na głowie staje Flea, który robi wszytko, co w jego mocy, aby nadać piosenkom wigor i różnorodne brzmienie - są świetne solówki ("Goodbye Hooray"), bardzo dużo mocnego i gęstego grania, bywa też delikatnie ("Police Station"). Ale to oraz dobra postawa Smitha i Kiedisa, który raczy nas większą niż ostatnio ilością partii rapowanych, jednak nie wystarcza.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że okres ostrego, agresywnego, często szaleńczego funkrockowego grania z czasów "Mother's Milk" oraz "Blood Sugar Sex Magic" zespół ma już raczej za sobą. Jednak zarówno "Californication", jak i "Stadium Arcadium" pokazały, że także trzymając się nieco łagodniejszych klimatów RHCP potrafią nagrywać znakomite płyty.
Ale pomiędzy tymi dwoma ostatnimi albumami było jeszcze nieszczęsne "By The Way" i to z nim - niestety - najbardziej kojarzy mi się "I'm With You". "BTW" to brzmienie w głównej mierze popowe, w dodatku bardzo nierówne; ze sporą dawką wypełniaczy, utworów, w których fragmenty dobre przeplatają się ze słabymi, albo gdzie fajny pomysł na kompozycję nie jest "wygrany" do końca ("Midnight" czy "Cabron"). Bardzo podobnie jest na "I'm With You" - elementów funkrockowych jest niewiele (choć może minimalnie więcej), album jest nieco bardziej rytmiczny, ale same kompozycje podobnie nie są specjalnie zachwycające, a niektóre - wręcz przeciętne.
Jakoś tak się złożyło, że zdecydowanie lepsza jest druga część płyty, która jest ciekawsza, pojawiają się lepsze pomysły i więcej w niej się dzieje. Mamy kilka bardzo dobrych melodii ("Even You Brutus", "Did I Let You Know", "Police Station"), mamy gęstszy bas, pojawiają się wreszcie fajne gitarowe zagrywki ("Did I Let You Know", "Goodbye Hooray"), są trąbki, fortepian, ciekawe zwolnienia i bardziej widoczne partie kobiecego wokalu.
Najlepszy numer na płycie to dla mnie "Even You Brutus?", który ma wszystkie elementy, by zostać papryczkowym klasykiem - jak na mój gust to powinien być pierwszy singiel z albumu. Rytmiczne zwrotki z bardzo fruciantowskimi wygibasami gitarowymi w tle i bardzo chwytliwy refren z kapitalnym podkładem basowym, a w to wszystko wciskają się przykuwające uwagę zwolnienia.
Wysoki poziom prezentują także najbardziej żywe i funkowe "Look Around" (choć to klaskanie irytuje niemal tak samo, jak "heyyyyooo" w "Snow"), stonowane "Police Station" z fajnym fortepianem i kobiecym wokalem w tle, "Did I Let You Know" z trąbkami i zadziorną, przybrudzoną gitarą. Dobre jest także "Factory of Faith", "Meet Me At The Corner" ze świetną kobiecą linią wokalną i ożywioną końcówką oraz "Happiness Loves Company".
Z drugiej strony - najsłabszy moment płyty to następujące po sobie "Brendan's Death Song", "Ethiopia" oraz "Annie Wants a Baby", który to zestaw jest zupełnie pozbawiony wyrazu i nudny. Wszystkich utworów wymieniał nie będę, bo niestety nie są od tej wymienionej trójki wiele lepsze, włączając w to wybrane na singla "The Adventures of Rain Dance Maggie".
W sumie otrzymaliśmy album, który jest momentami bardzo dobry, momentami dobry, a momentami - przeciętny. Niby nie jest więc źle, ale jak na 5 lat czekania, to zdecydowanie zbyt mało, aby się zachwycać.
ale dla zespołu właściwie nie istnieje jakby to był poboczny projekt.
Solowo Frusciante robi ciekawe rzeczy, kolekcjonuje oldschoolowy sprzęt muzyczny i za jego pomocą
oraz z wykorzystaniem elektroniki tworzy nagrania w przydomowym studio. Nie promuje tego, ale może się to podobać.
Chociaż w zeszłym roku na Impact kawałki wkomponowały się w całość występu. to by był jedyny plus tego wydawnictwa.....
"As of July 2012, I'm with You has sold 1,700,000 copies world wide with 554,000 copies being sold in the United States. By most estimates, sales for the album have been a disappointment especially compared to the band's previous album, Stadium Arcadium which went onto sell over eight million copies world wide with two and a half million copies sold in the U.S.; currently the album is on pace to be the band's lowest selling album since signing with Warner in 1991 and lowest selling album since 1987's The Uplift Mofo Party Plan"