- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Rage Against The Machine "The Battle Of Los Angeles"
Dlaczego tylko cztery punkty na dziesięć? A dlaczego miałoby być więcej?... Chciałbym naprawdę, jako niegdysiejszy wyznawca zjawiska pod nazwą Rage Against The Machine, rzucić coś ponad te cztery, ale słowo daję, nic więcej wycisnąć się z tego albumu nie da... Smutne to w sumie, bo przecież należało spodziewać się jeśli nie fajerwerków, to solidnej roboty na pewno.
Chłopaki z pewnością pracowali uczciwie i z zaangażowaniem. Tego im nie odmawiam. Nie posunęliby się zresztą do tego, by wciskać ludziom jakąś amatorkę. Ale mało co się na tym albumie udało, a już na pewno fani ekipy nie dostali tego, czego się spodziewali. Ten i ów pewnie zrypie mnie równo za tę recenzję, ale, jak świat światem, nie da się wszystkich płyt danego zespołu, choćby nie wiem jak ukochanego, oceniać na dziesięć. Zresztą tak jak bronię dziesiątki, którą dałem debiutanckiej płycie kapeli, tak będę bronił powyższej czwórki...
Muzyka ekipy zupełnie się rozjechała. Już poprzednia płyta, "Evil Empire", zwiastowała kryzys - nie była to z pewnością nadzwyczaj udana pozycja. Ten zaś album powiela wszystkie złe tradycje, jakie się wówczas narodziły. Z cięższych grzechów można tu od razu wymienić brak czadu (a to jednak hardcore'owa orkiestra), brak nowych pomysłów, schematyzm kompozycyjny, a szczególnie aranżacyjny (pod względem przebiegów wszystkie te numery są praktycznie takie same - zgroza!), jak również zabójcze dla uprawianego gatunku muzycznego zabiegi preparacyjne w stosunku do instrumentów, sprawiające, że miejscami całość brzmi niemal jak wczesna płyta Eminema. Powyższe zarzuty kreślą mniej więcej obraz tego albumu. I nie jest to obraz pozytywny, niestety.
W graniu Rage Against The Machine Anno Domini 1999 mało jest energii, coraz mniej zaangażowania. Jakieś się to wszystko nudne nieco wydaje. Przy pierwszej płycie nogi i głowa same się zrywały do podrygów - tu jest nieźle, jeśli człowiek nie przyśnie, zwłaszcza że mogą się pojawić istotne problemy z odróżnieniem poszczególnych numerów. Jest to w dużej mierze wina użytych w nich riffów i harmonii - albo są mało ciekawe ("Calm Like A Bomb", "Voice Of The Voiceless"), albo mało wyraziste, pozbawione siły i mocy ("Mic Check"), albo należą do gatunku "panie, tu już wszystko było" ("War Within A Breath", singlowe "Guerrilla Radio"), albo zdają się być... pastiszem własnych dawnych patentów (sic! - "Sleep Now In The Fire"). I bądź tu mądry! Niekiedy, co świetnie obrazuje np. "Mic Check", dość agresywne partie jednego wiosła (w tym przypadku gitary basowej) skontrastowano z łagodnymi dźwiękami, płynącymi z wiosła drugiego. Wygląda to mniej więcej tak, jakby zacząć grać kolędę na przesterze. Naprawdę nie chcę być złośliwy, ale momentami ręce same opadają. Osobliwie przy "Ashes In The Fall" - ten numer to już całkowite nieporozumienie. I tylko jedna rzecz przywodzi na myśl stare, dobre czasy - "Maria", w której dzieje się wszystko to, co nie dzieje się w reszcie kawałków, a co przeciętny fan amerykańskiego grania chciałby w końcu usłyszeć.
Panowie muzycy też jakby wzięli sobie wychodne. Jedynie Zakowiec pokazuje klasę, ale on ma akurat ideologiczną podbudowę, a wtedy, jak wiadomo, o motywację nietrudno. Morello przestał eksperymentować i zdał się na stare, sprawdzone patenty. Brad Wilk po pewnym zrywie na poprzednim krążku teraz generalnie przynudza w jeden deseń, choć zdarzyło mu się parę fajnych momentów. Zaś basista Timmy C. po raz kolejny zmienił ksywę, i to na jeszcze bardziej oryginalną (Y.tim.K. - red.). W ogóle bas na tej płycie to spore rozczarowanie, gdyż został niemal w całości poddany elektronicznemu drenażowi i brzmi jak na płytach co bardziej ambitnych osiedlowych squadów... Ale to już nie wina basisty, a producenta, niejakiego Brendana O'Briena, zapatrzonego w alternatywne brzmienia, jak również w wytyczne wytwórni.
Ogólnie to i owo się broni - wspomniana "Maria" na pewno, dorzuciłbym może jeszcze "Guerrilla Radio", "Born Of A Broken Man" i "New Millennium Homes". Lecz to naprawdę wszystko. Ktoś może powie, że mogło być gorzej... i będzie to prawda, ale lepiej też mogło być, zważywszy, czym stał się debiut ("Rage Against The Machine"). Gdy się dzisiaj słucha epigonów grupy, całkiem niekiedy inteligentnych, bez cienia wątpliwości można powiedzieć, że RATM gdzieś się pogubili. Że - jak to niegdyś stwierdził sam Morello - na pewnym etapie działalności grupy muzyka zeszła na plan dalszy. Szkoda. Mogło być tak pięknie...