- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Rage Against The Machine "Rage Against The Machine"
Gdy grupa wydawała tę płytę (był to jej debiutancki album), nikt nie przypuszczał, że może być aż taka petarda. Mimo spełnienia stawianego wytwórni przez muzyków warunku całkowitej swobody artystycznej sprzedaż "R.A.T.M." początkowo wyglądała bardzo słabo. Ale w pewnym momencie, w połowie 1993 roku, świat tę płytę docenił i nagle, wiele miesięcy po premierze, sprzedaż raptem skoczyła, by do dziś osiągnąć ogółem liczbę około 2 mln egzemplarzy. Jak na zespół hardcore'owy, który w dodatku uchodził za lewicujący czy wręcz lewacki, to wartość zawrotna... Ale czterej panowie z L.A. absolutnie zasłużyli sobie i na wysokie nakłady, i na wysokie oceny, i na takież honoraria.
Zaczyna się już na okładce - słynne zdjęcie przedstawiające samospalenie buddyjskiego mnicha zdaje się na razie nieśmiało "sygnalizować problem". A potem jest dziesięć numerów roznoszących wszystko w drzazgi, pełnych przede wszystkim pasji, wściekłości i nieśmiertelnego, niespotykanego nawet w muzyce metalowej czadu. To właśnie ten czad sprawił, że stałem się wyznawcą R.A.T.M. już od pierwszego przesłuchania rzeczonego albumu. Takich wyznawców zresztą na pewno znalazłoby się więcej... W każdym razie dziesięcionumerowy wałek przetacza się po słuchaczu brutalnie, ale za to ze smakiem, jak to się za chwilę okaże.
Ta muzyka to generalnie hardcore i rap, ale w starym stylu; nie ma co porównywać tego chociażby z dokonaniami innej gwiazdy tamtego okresu - grupy Biohazard. Gitara i bas prowadzą wszystko unisono, podając treściwe, zwarte, dość proste, ale niesamowicie porywające riffy, oparte właśnie na stosunkowo wiekowych wzorcach (operowanie raczej pojedynczymi dżwiękami niż całymi akordami). Gdzieś tam pobrzmiewają echa Zeppelinów (choć członkowie tego zespołu słuchając trawestacji swego numeru "Kashmir" w "Wake Up" mogliby paść na serce - to zupełnie inna jakość i inne podejście do grania). Gdzieś kłania się Frank Zappa, Gang Of Four, Hendrix, Suicidal Tendencies, Red Hot Chili Peppers - wszystko to razem jest zebrane do kupy, ale przetworzone w jedyny w swoim rodzaju, niepowtarzalny sposób. W zasadzie nie ma tu numeru, który jakoś wyraźnie różniłby się od innych. We wszystkich jest ten sam ostro brzmiący walec, który czasem tylko pozwala odpocząć ("Settle For Nothing"). Energią płynącą z tych kawałków, dałoby się spokojnie obdzielić kilka jeszcze innych płyt... Znamienne zresztą, że dwa z nich zauważono nawet na mainstreamowych listach przebojów ("Killing In The Name" i "Bullet In The Head", a na singlach wyszły także "Bombtrack" i "Freedom"), co wypada uznać za nie lada sztukę - ostra muza wędrowała czasami na listy, ale żeby z takimi tekstami?
O sile tej płyty decydują ponadto umiejętności zwłaszcza dwóch muzyków: Zacka de la Rochy i Toma Morello. Pierwszy podaje teksty z taką zaciętością i zaangażowaniem, że aż coś się przewraca we wnętrznościach - nie, to prawie nie jest rap, to jest brutalne, wrzaskliwe skandowanie albo wręcz przyziemne darcie ryja... Ale absolutnie ma to swój cel i sens. Morello zaś serwuje nam na gitarze rzeczy, których jeszcze (tylu naraz) nie było - piski (to jego znak firmowy), niby-skrecze, kakofonie, brzmienia syntezatorowe i masę innych, równie ciekawych patentów. Są to jednak raczej ornamenty, urozmaicenia - główną siłą gitary są bowiem wspomniane motoryczne, powtarzane riffy, zaskakująco często w wysokich rejestrach. Na grze Tomcia wzorowało się potem wielu wioślarzy (choćby Grzegorz Skawiński), co na ogół kończyło się dla nich przykro - świat bowiem pamięta jedynie pionierów, a naśladowcy popadają zwykle w należne im zapomnienie... W tym wszystkim zresztą umyka fakt, iż Morello to naprawdę niezły gitarzysta, i to mimo całego efekciarstwa. Polecam do posłuchania jego popisowe, wcale nie udziwniane sola w "Take The Power Back" i "Township Rebellion", a zwłaszcza w "Settle For Nothing", uznawanym za jego największy wyczyn - jest to rzecz rodem z jazzu elektrycznego. No i jeszcze sekcja rytmiczna - Timmy C. i Brad Wilk znają się naprawdę na rzeczy i nie ograniczają się bynajmniej do robienia tła dwójce muzycznych (i faktycznych) liderów, poza tym i tak są bardzo "z przodu" w sensie brzmienia i aranży. Bas zresztą też nie oparł się przetwarzaniu elektronicznemu, ale na szczęście zrobiono to z umiarem. Bębnów w ogóle nie ruszano, co okaże się niesamowitą przewagą za kilka lat, gdy wyjdzie druga płyta grupy, wyraźnie niestety słabsza...
Ale "R.A.T.M." nie ma słabych punktów. Ani jednego. Dowodów wcale nie trzeba szukać na listach sprzedaży - wystarczy wspomnieć 8 tysięcy głów na warszawskim koncercie kapeli w czerwcu 1994 roku. Potem już bywało różnie, niemniej petarda pod nazwą "Rage Against The Machine" rozniosła wszystko w drobny mak i sprawiła, że hardcore już nigdy potem nie był taki sam. W dodatku znalazło się po latach kilku inteligentnych naśladowców (np. Guano Apes), dzięki którym muza Rage'ów, mimo śmierci klinicznej samego zespołu, nadal żyje - i żyć będzie.
Materiały dotyczące zespołu
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
Death "The Sound of Perseverance"
- autor: Rock'n Robert
- autor: Sanitarium
Metallica "...And Justice For All"
- autor: Didejek
Black Sabbath "Master Of Reality"
- autor: Elwood
Alice In Chains "Dirt"
- autor: Sajmon
Nirvana "Nevermind"
- autor: Dominik Zawadzki
- autor: Jacek R.
- autor: Mary SAy
to był świetny koncert.
Jeden z lepszych jakie w życiu widziałem i właściwie pierwszy zagranicznego zespołu również.