- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Rage Against The Machine "Evil Empire"
Poczekaliśmy parę lat od momentu debiutu ("Rage Against The Machine", 1992) i oto wyszedł number two - "Evil Empire". Tytuł wygląda jak żywcem zaczerpnięty z przemówienia któregoś ze znanych towarzyszy, piętnujących zgniły imperializm. Może to szczyt złośliwości, ale muzyka prezentuje się cokolwiek podobnie...
Ni z tego, ni z owego zespół zgłosił nagle jakieś pretensje. Już nie wystarczyło panom Maszynistom być klasykami hardcore'u, zapragnęli czegoś więcej. W efekcie powstał album niezbyt czytelny, niby przeznaczony dla wiernych fanów, ale nie całkiem jednak zrozumiały w odbiorze. Tak jak debiut stał się petardą, która wszystko zrównała z glebą, tak "Evil Empire" przypomina zaledwie pudełko zapałek, z których w dodatku palą się tylko niektóre...
Recepta na kawałki okazuje się już także inna, niż poprzednio. Na "RATM" dominował inteligentnie podany czad, który przykrywał wszystko inne. Tu mamy głównie próby różnicowania klimatów, ale przede wszystkim na zasadzie: cicho w zwrotce - głośno w refrenie. Zabrakło wszakże nośnych riffów, które stanowiły o sile poprzedniej płyty, i to jest zarzut główny. Ba, niektóre spośród tych, co są, sprawiają wrażenie wręcz parodii własnych pomysłów sprzed lat (np. główny temat "Revolver"), co boli tym mocniej... Skale też jakieś dziwne, niehardcore'owe zgoła, ale chwilami niemal jazzrockowe ("Roll Right").
Ta płyta nie ma mocy poprzedniczki. Nie znaczy to, że jest zła, ale po prostu mogła być lepsza. Mało który kawałek "żre", zresztą dam z miejsca Fryderyka temu, kto wskaże jakiś jeden wyraźnie najlepszy numer... Jest parę niezłych, to fakt - "Bulls On Parade" (singiel pilotujący album), "Snakecharmer", "Down Rodeo" czy "Year Of The Boomerang" (pochodzący z czasów pionierskich, ale wówczas nie nagrany). Niemniej jednak większość jest podobna do siebie, co stanowi niejako zwiastun następnej, tak samo mętnej płyty ("Battle Of Los Angeles"). I bądź tu fanem takiej kapeli... Po prostu myślę, że nie takiej kontynuacji debiutu spodziewała się większość sympatyków grupy. Sytuację na szczęście ratują pozytywy, acz nie da się ich tu zbyt wielu wymienić... Na pewno in plus liczy się postawa muzyków. Paradoksalnie, choć Tom Morello poszedł jeszcze dalej w swoich eksperymentach z gitarą, piecem i wiadrem efektów, to jednak przygłuszył go tu nieco perkusista Brad Wilk, postać w wielu momentach pierwszoplanowa - gość gra bez kompleksów, nieźle technicznie, z nerwem. Zakowiec też gardła nie żałuje, podobnie jak Tim Bob (ongiś znany jako Timmy C.) paluchów, który jednak trochę przesadził z przesterem.
Mamy też parę nowinek, jak chociażby metrum 5/4 w "Year Of The Boomerang" - pierwszy taki zabieg w historii orkiestry. Wspomniany Morello tym razem oszczędzał palce, natomiast przesympatyczną rzecz wyczarował w "Without A Face", gdzie jego gitara udaje gdaczące kury... Są bardzo dobre momenty w kilku numerach - brawa m. in. za główne tematy "Down Rodeo" i "Tire Me" (niby-punkowy, jak napisał niegdyś recenzent jednego nieistniejcego pisma) oraz za próby wyjścia poza schematy stylu jako takiego ("Roll Right"). To wszystko jednak nie równoważy braku tych rzeczy, za które ceniono zespół najbardziej...
Zbyt pretensjonalna to płyta, by można było jej słuchać z uwielbieniem. Widoczny staje się już pewien schematyzm poczynań, który dobitnie da o sobie znać przy okazji następnego albumu. Zresztą wystarczy poczytać relacje z czasów, gdy ta płyta powstawała - np. basista Tim Bob mówił o całkowitym rozprzężeniu, o niemożności dogadania się w najprostszych sprawach; zresztą sam materiał nagrywano bardzo długo, a jak wiadomo, zjawisko takie nie służy na ogół nikomu i niczemu. Raga Protiw Maszinie (cytat z Kazika) zasłynęła pierwszą, już klasyczną płytą - i niech tak zostanie.