- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Queensryche "Promised Land"
Queensryche blisko cztery lata kazali czekać swoim fanom na następcę "Empire". Sukces tej ostatniej sprawił, że oczekiwania wobec zespołu wzrosły. Jednak "Promised Land" nie zawodzi. Brzmienie tej płyty jest całkowicie inne niż "Empire". Właśnie tego się obawiałem. Jak się jednak później okazało, niepotrzebnie.
Płyta została wydana w roku 1994, czyli w okresie, gdy zapotrzebowanie na tego rodzaju muzykę nieco spadło, a w modzie byli "flanelowcy" ze Seattle. I Queensryche momentami również zrywają z soczystym i perfekcyjnym brzmieniem. Już otwierający płytę, ostry "I Am I" (intra nie liczę, gdyż to tylko bicie serca ;) ) jest zakłócany mnóstwem różnego rodzaju przeszkadzajek. Głównie pochodzenia dalekowschodniego.
O ciarki przyprawia "Out Of Mind". Niemal na wpół akustyczny kawałek. Ale niespokojny. No tak. Rzut oka na teksty i już wiele się wyjaśnia. Życie w szpitalu psychiatrycznym nie może być spokojne.
"Bridge" to utwór o miłości. Ale nie o takiej, jaką znamy choćby z utworów Bon Jovi. O miłości ojca do syna. A raczej jej braku. "Bridge? - you never built it dad...".
"Promised Land" - ponad ośmiominutowy walec. Niesamowita przestrzeń, bogata aranżacja... Najlepszy moment tego albumu. Trudno to opisać słowami, dlatego tym, którzy nie słyszeli, polecam udanie się do..., powinienem napisać "najbliższego sklepu", ale idę o zakład, że nie znajdziecie tam Queensryche :o(.
"Lady Jane" - piękna ballada, z niesamowitą melodią. I, oczywiście, fantastycznym wokalem.
Płytę zamyka "Someone Else?". Tylko fortepian i głos. Takie trochę niespodziewane zakończenie. Na którymś z singli, można było znaleźc "full band version". Warte uwagi.
A jako, że (prawie) nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być lepiej - dziewiątka z mojej strony. :o)
Tak czy inaczej, sytuacja jest wyjątkowo popieprzona. Tate wyleciał, bo chciał robić dalej swoje męczące eksperymenty, które reszcie składu dawno wyszły bokiem. Pozbywszy się wariata, reszta kapeli wymyśliła sobie powrót do starej formuły. A co zrobił Tate? Nazwał swój zespoł tytułem najpopularniejszej płyty Queensryche (Operation Mindcrime)i zamiast kontynuować zjebane eksperymenty... też nawrócił się na "stary styl". W kwestii muzyki jedni i drudzy raczej mękolą, ale psychologicznie to Tate wychodzi na kompletnego czubka (wystarczy zresztą na niego spojrzeć).