- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Porcupine Tree "The Incident"
Napisanie recenzji płyty Porcupine Tree wydawałoby się w moim przypadku sprawą prostą. Znam ich wszystkie krążki i słucham oraz obserwuję rozwój formacji od samego początku, czyli od połowy lat 90-tych ubiegłego wieku. Nawet w konkursie miesięcznika "Tylko Rock" w 1997 roku wygrałem pierwszych pięć kaset tego zespołu, co było wtedy nie lada rarytasem. W czym więc trudność? Ano w tym, że o twórczości grupy Stevena Wilsona przez te lata napisano chyba już wszystko i co ja mogę jeszcze dodać? Przede wszystkim to, że ich muzyka zawsze podobała mnie się i trafiała do mego gustu. Nie inaczej jest w przypadku ostatniego wydawnictwa, zatytułowanego "The Incident", które ukazało się we wrześniu 2009 roku. Zdaję sobie sprawę, że w oczach niektórych czytelników mogę być lekko nieobiektywny, biorąc pod uwagę powyższe. Wszak prawdopodobnie miłość zaślepia. Lecz, jakby na to nie spojrzeć, mam prawo do wyrażania swoich odczuć i opinii, skorzystam więc z tej możliwości. Długo zabierałem się do tej recenzji, bo to już mamy dobrze ponad pół roku, jak album istnieje na rynku muzycznym. Jednocześnie do jej napisania skłonił mnie również fakt, że czas mija, a opisu tej płyty na rockmetal.pl nie widać. Poczułem się więc w obowiązku, aby skreślić o niej parę słów, bo na to bez wątpienia zasługuje.
Muzyka na tym albumie zawiera coś, co trudno nazwać i racjonalnie wytłumaczyć. Oto przykład. Osobiście zaprezentowałem ją dwóm osobom, akurat tak się złożyło, że płci pięknej. W pierwszym przypadku, po wysłuchaniu początkowych fragmentów, usłyszałem następującą reakcję: "...ja muszę jednak to wyłączyć, bo te dźwięki wyzwalają we mnie trwogę". W przypadku drugim miałem do czynienia z oświadczeniem, że słuchanie pierwszego nagrania, "Occam's Razor", z ostrymi i nagłymi riffami powoduje uczucie niepokoju. Niestety słuchanie muzyki wymaga jednak cierpliwości i nie powinno się jej oceniać po pierwszych taktach, które zresztą stanowią integralną część większej całości. Wspomniany początek również przykuł moją uwagę, ale po wsłuchaniu się w dalszy materiał, wszystko od pierwszego do ostatniego dźwięku układało się jak kostki domina. Pod jednym warunkiem. Aby uchwycić klimat tej płyty, trzeba się z nią bardzo, ale to bardzo dobrze osłuchać.
To jest ładny album, nie będę się czepiał. Zawiera także elementy mocniejszych brzmień, lecz przecież wiemy, że od jakiegoś czasu Steven zawarł pakt z progmetalem i zasadniczo nie zaszkodził wizerunkowi zespołu. Być może zdobył przez to dodatkowych zwolenników, bo nie sądzę, aby dotychczasowych fanów do swoich ostatnich propozycji szczególnie mocno zniechęcił, czego jestem przykładem.
Cóż, tak wypisuję zdanie jedno po drugim, a jeszcze prawie nic nie wspomniałem o konkretnych utworach. Nawet nie wiem, czy to jest tak bardzo potrzebne. Przeciwników obecnej twórczości Wilsona i tak nie przekonam do jego teraźniejszych dokonań. Zwolennicy w większym lub mniejszym stopniu zaakceptowali ostanie propozycje zespołu. Ale pozostała jeszcze grupa słuchaczy niezdecydowanych bądź nieznających dobrze tej płyty. Dla nich to chciałbym zwrócić uwagę na niektóre muzyczne fragmenty. Jako wprowadzenie do tematu zaznaczyć trzeba, że ten album to trwająca 55 minut kompozycja, w której rozróżnić możemy sześć podstawowych dłuższych utworów. Pozostałe osiem to krótkie kawałki, pełniące funkcje łączników i ozdobników.
Przede wszystkim początek płyty to dźwięki rodem jakby z horroru, a później jest jeżozwierzowo jak najbardziej - za sprawą "The Blind House". Uderza mistrzowskie (wręcz genialne) połączenie pierwszych kilku nagrań - fantastycznie płynne, co wprowadza nas w niezwykły nastrój prawdziwej muzycznej suity. Charakterystyczny głos Stevena, chórki i pianino, połączenie brzmień akustycznych z elektrycznymi solówkami robi wrażenie między innymi w świetnym "Drowing the Line". Jednocześnie podświadomie wyczuwa się, że na coś czekamy, ale nie wiemy jeszcze na co. Lecz już w "The Incident", począwszy od gitarowych riffów, muzyka zaczyna się zmieniać. Później dwa krótkie urocze balladowe fragmenciki i oto mamy główne wyśmienite danie, czyli "Time Flies" - najdłuższy, trwający blisko dwanaście minut. Ja słyszę w tym numerze trochę floydowskich skojarzeń, tylko w ogóle mnie to nie przeszkadza i nigdy nie przeszkadzało. Trochę grozy, poprzez niezwykłe riffy gitarowe, pojawia się jeszcze w krótkim "Degree Zero Of Liberty". Następujący po nim "Octane Twisted" to mieszanka melancholijnej melodyjności przeplecionej solidnym i mocnym brzmieniem. Jeżeli chodzi o niektóre pozostałe pozycje, ograniczę się tylko do stwierdzenia, że tak średnio pasuje mi - na szczęście niezbyt długi - "Circle of Manias", a ostatni na płycie pełnowymiarowy "Driver The Hearse" to już ponownie Porcupine Tree w czystej swojej muzycznej postaci i świetnie prezentuje się jako finałowy utwór wyciszający klimat.
"The Incident" to podwójna płyta, bo zespół zafundował nam jeszcze dodatkowy krążek z czterema kawałkami. Niezłe, ale nie mają zbyt wiele wspólnego z główną suitą. Ciekawa propozycja dla kolekcjonerów nagrań formacji. Może być, do posłuchania w innym terminie.
Skąd wziął się tytuł tego wydawnictwa? No właśnie, to z pewnością jest godne zainteresowania. Otóż Steven Wilson przejeżdżał autostradą obok miejsca wypadku, tuż po zdarzeniu. Ruch samochodowy został zakłócony, ktoś zginął... Na drodze ustawiono tymczasowy znak z napisem "The Incident". Właśnie to słowo stało się inspiracją do nazwania albumu. Natomiast, jak ujawnił kiedyś w jednym z wywiadów, wydawało mu się przez moment, jakby przy nim nagle usiadła dusza jednej z ofiar wypadku. Wiadomo, że ludzie o niezwykłej wrażliwości wyczuwają wiele więcej. Tak więc także z tego powodu warto zainteresować się muzyką na tej płycie. Naprawdę polecam.
Mając na uwadze słowo wstępne do niniejszej recenzji, ocena będzie wysoka, czyli... dziewięć. I myślę, że już dalej nie powinienem się z tego "incydentu" w jakiś dodatkowy sposób tłumaczyć. Wszystko zostało powiedziane. Życzę zatem miłego słuchania.
A że niekoniecznie grają 15 minutowe popisy jak Dream Theater to raczej na plus. PT wydaje na płytach różne odrzuty z sesji i wtedy słychać, że poważnie podchodzą do powstawania płyt.
Co do nudziarstwa, to Pink Floyd i Anathema to straszna nuuuda, ale jaka wspaniała momentami. Muzyka melancholijna taka musi być i tyle.
Część płyt PT ma przeciętnych z okresu melodyjnego rocka od Stupid dream do Deadwing z tym się zgadzam.
Materiały dotyczące zespołu
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
All My Life "All My Life"
- autor: RJF
Armia "Der Prozess"
- autor: sporysz
Lao Che "Prąd stały / Prąd zmienny"
- autor: Zubeht
- autor: ymia
Anathema "We're Here Because We're Here"
- autor: Paweł Kuncewicz
King Crimson "In the Court of the Crimson King"
- autor: Grzegorz Kawecki
Strasznie słabi instrumentalnie muzycy, proste partie gitar, proste partie perkusji i mega nudny wokal. Muyka innowacyjna ? Ok zgodze sie.. ale tylko wtedy jesli dla kogos innowacyjnosć oznacza cofanie się o kilkadziesiat lat wczesniej.
Progresja ? Gdzie ? Chyba regresja.