- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Porcupine Tree "Deadwing"
Do napisania recenzji tej płyty zbierałem się od 5 lat. Ciężko bowiem mówić o najsłabszym albumie jednego ze swoich ulubionych zespołów, choć przez ten czas doszedłem do wniosku, że nawet na (nazwijmy to) "przejściowym" wydawnictwie Porcupine Tree można znaleźć mnóstwo frapujących dźwięków, które przez długi czas nie pozwalają kompaktowi na opuszczenie odtwarzacza. Dlaczego uważam "Deadwing" za najsłabszy LP w ich historii (która zresztą zdaje się moją tezę potwierdzać)? O wszystkim poniżej i po kolei.
O ile w przypadku "Signify" możemy mówić w kategoriach dosłownego wyjścia Jeżozwierzy z garażu na koncertowe sceny i otwarciu się na muzykę skierowaną już nie tylko do wielbicieli ortodoksyjnego, progresywnego grania, o tyle "Stupid Dream" i "Lightbulb Sun" są już tylko (albo i aż) zbiorami po prostu pięknych, świetnie zagranych piosenek. Chociaż i tam przecież nie brakuje bardziej zakręconych, rozwijających się dzieł pokroju "Russia On Ice", "Hatesong" czy "Don't Hate Me".
"In Absentia" jak na tamte czasy sprawiała wrażenie płyty najbardziej przemyślanej, dopracowanej. Może i obyło się bez jakiś rewolucyjnych rozwiązań, ale Steven Wilson wszystko tak idealnie do siebie dopasował i zgrał, że całość robiła nieodparte wrażenie zwieńczenia twórczości i rozwoju jego zespołu.
W 2005 roku wszyscy z niecierpliwością i lekkim niepokojem czekali na kolejny album. Stawiano pytania, w jakim kierunku tym razem pójdzie grupa, która przecież wytycza jakże ważne, nowe ścieżki w rocku? Grupa, będąca inspiracją zarówno dla wielu słuchaczy jak i muzyków, zachłystujących się każdym jej posunięciem. I wtedy ukazał się wreszcie "Deadwing". Z obawą włożyłem kompakt do mojej Diory 0421R i... dałem się ponieść Wilsonowi w kolejną, zaproponowaną przez niego muzyczną podróż-opowieść.
Na pierwszy ogień leci rozbudowany utwór tytułowy. Fajnie buja, jest dobrze, ale tak jakoś bez stosownej energii (ech, wyobraźcie sobie tylko ten główny motyw podany z symfoniczną, metalową ekspresją, tak jak np. zrobiłby to Opeth). W czwartej minucie pojawia się klasyczne, wilsonowe solo, potem piękny, rozmarzony zjazd. Nie da się ukryć, że tak zagrać potrafi tylko jeden zespół na świecie. Jak dla mnie "Deadwing" powinien mieć swoje definitywne zakończenie w szóstej minucie. I tutaj pojawia się temat nadmiernego rozbudowywania i rozciągania w nieskończoność progresywnych suit. Przecież niejedna dobra kapela połamała sobie już na tym zęby. Niewiele pomagają też tutaj zaproszeni goście, o których było tyle, jak się potem okazało, zbędnego gadania. Mam na myśli Belewa i Akerfeldta. Ich udział sprawia wrażenie nawet nie tyle symbolicznego, co po prostu wymuszonego. Szkoda, bo aż chciałoby się ich posłuchać w jakimś ciekawiej podanym sosie niż tylko jedno solo i wokal w tle.
"Shallow" można sobie w zupełności podarować. Takie luźne, zeppelinowe granie po prostu nie przystoi zespołowi pokroju Jeżozwierzy, od których wymaga się wiele więcej niż od podrzędnej, riffującej kapelki. "Lazarus" bez żadnego "ale" jest piękną balladą, taką w delikatnym stylu "Stupid Dream" (cudo!), z kolei "Halo" to jeden z naprawdę mocnych momentów tego albumu. Świetna partia basu (Colin Edwin!), na jej tle pomrukujący Wilson na przemian z Akerfeldtem, a potem gwałtowne wejście w czadowy refren. To w końcu jest to!
I wreszcie nadszedł czas na następne, wielkie, jeżozwierzowe arcydzieło. Kontynuację "Russia On Ice", "Don't Hate Me", "Dark Matter", a może nawet i "Radioactive Toy"? Zaczyna się mrocznie i powoli. Nie wiem, skąd bierze mi się w tym momencie kolejne, zeppelinowe skojarzenie (coś jednak musi w tym być, bo przecież Wilson zawsze pełnymi garściami czerpał inspiracje z dorobku mistyków rocka), ale mam wrażenie, że muzyka przeżyła już kiedyś coś takiego. W 1977 roku na albumie "Presence". Nagranie nosiło tytuł "Achilles Last Stand", znacie? "Arriving Somewhre But Not Here", podobnie jak ten klasyk, przez całe 12 minut trwania trzyma bardzo wysoki poziom. To jednen z tych utworów, od których człowiek nawet na sekundę nie jest w stanie oderwać uwagi. Mamy tutaj cały przekrój muzycznych nastrojów. Od pięknej, smutnej ballady, przez ostry, metalowy zjazd zdążający niespieszno do finału. Po czymś takim, jak "Arriving Somewhere..." chciałoby się wcisnąć "stop", żeby złapać chwilę wytchnienia. Zastanowić się nad paroma rzeczami, dojść do siebie. Absorbująca, mocna rzecz oparta na najlepszych, progresywnych tradycjach.
Szkoda tylko, że tak naprawdę już ostatnia na tym albumie. Część nr 2 "Deadwing", podobnie jak "Shallow", można sobie podarować i przejść już do "Fear Of Blank Planet" albo "The Incident", gdzie Porki nadal zachwycają nas pomysłowością formy i treści. Serio. Dla mnie "Mellotron Scratch" i "Open Car" to rozwiązania siłowe, takie typowe zapchajdziury. Sam nie wierzę, jak to możliwe, że do tej pory Porki grają to na koncertach. Ba, że są to utwory wyczekiwane przez publikę. Album ratuje zakończenie. Znaczy takie, jakby nie było przewidywalne, które zawsze występuje na końcu każdej płyty PT. Trochę smutne, ale też zarazem wyluzowane i stanowiące taki moment na wzięcie głębokiego oddechu po nieraz niełatwej, muzycznej podróży. "The Start Of Something Beaty", w którym przynajmniej w okolicach piątej minuty zaczyna się dziać naprawdę "something beaty".
Słuchając w 2005 roku "Deadwing" i oglądając wtedy PT kolejny raz live, doszedłem do wniosku, że chyba już coś się skończyło. Zgasła ta iskiereczka inwencji i zaskakiwania świeżymi rozwiązaniami. Rozwiązaniami, których tak bardzo brakuje we współczesnych rocku. Przecież tutaj całość brzmi, jak jeden wielki odrzut z sesji "Lightbulb Sun"! Ba, składanka stron B singli "Recordings" prezentuje się już wiele spójniej i ciekawiej!
Reasumując - utwór tytulowy zwiastuje dobry album, nadzieja ta znika wraz z jego całkowicie niepotrzebnym i niemiłosiernym przeciąganiem się prawie do 10 minut. Kolejno, jako nr 2 i 3 widziałbym tutaj "Halo" i "Lazarus", które naprawdę fajnie wyszły. A o ile "Arriving Somewhere..." jest arcydziełem, o tyle resztę płyty można już odpuścić. Zakładając, że Porcupine Tree jest zespołem, wobec którego stawiam mega-wymagania (bo zawsze byli o jeden krok przed wszystkimi), to o wiele, wiele za mało.
Ale mimo wszystko chociażby dla tych momentów trzeba koniecznie po tę płytę sięgnąć (zresztą jak po wszystkie wydawnictwa PT), posłuchać i najlepiej wyrobić sobie własne zdanie. Na szczęście historia pokazała, że Porcupine Tree powrócił do gry w wielkim stylu. Kolejne albumy - "Fear Of Blank Planet" i "The Incident" - zostawiły "Deadwing" daleko i w cieniu, jako jeden z mniej udanych eksperymentów. Który przecież każdemu mógł się przytrafić.
Materiały dotyczące zespołu
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
Anathema "We're Here Because We're Here"
- autor: Paweł Kuncewicz
Lao Che "Prąd stały / Prąd zmienny"
- autor: Zubeht
- autor: ymia