zaloguj się | nie masz konta?! zarejestruj się! | po co?
rockmetal.pl - rock i metal po polsku piątek, 22 listopada 2024

recenzja: Porcupine Tree "Deadwing"

18.03.2010  autor: Paweł Kuncewicz
okładka płyty
Nazwa zespołu: Porcupine Tree
Tytuł płyty: "Deadwing"
Utwory: Deadwing; Shallow; Lazarus; Halo; Arriving Somewhere But Not Here; Mellotron Scratch; Open Car; The Start Of Something Beautiful
Wykonawcy: Steven Wilson - wokal, gitara, pianino, instrumenty klawiszowe, gitara basowa; Richard Barbieri - instrumenty klawiszowe, syntezatory; Colin Edwin - gitara basowa; Gavin Harrison - instrumenty perkusyjne
Wydawcy: Lava
Premiera: 2005
Subiektywna ocena (od 1 do 10): 5

Do napisania recenzji tej płyty zbierałem się od 5 lat. Ciężko bowiem mówić o najsłabszym albumie jednego ze swoich ulubionych zespołów, choć przez ten czas doszedłem do wniosku, że nawet na (nazwijmy to) "przejściowym" wydawnictwie Porcupine Tree można znaleźć mnóstwo frapujących dźwięków, które przez długi czas nie pozwalają kompaktowi na opuszczenie odtwarzacza. Dlaczego uważam "Deadwing" za najsłabszy LP w ich historii (która zresztą zdaje się moją tezę potwierdzać)? O wszystkim poniżej i po kolei.

O ile w przypadku "Signify" możemy mówić w kategoriach dosłownego wyjścia Jeżozwierzy z garażu na koncertowe sceny i otwarciu się na muzykę skierowaną już nie tylko do wielbicieli ortodoksyjnego, progresywnego grania, o tyle "Stupid Dream" i "Lightbulb Sun" są już tylko (albo i aż) zbiorami po prostu pięknych, świetnie zagranych piosenek. Chociaż i tam przecież nie brakuje bardziej zakręconych, rozwijających się dzieł pokroju "Russia On Ice", "Hatesong" czy "Don't Hate Me".

"In Absentia" jak na tamte czasy sprawiała wrażenie płyty najbardziej przemyślanej, dopracowanej. Może i obyło się bez jakiś rewolucyjnych rozwiązań, ale Steven Wilson wszystko tak idealnie do siebie dopasował i zgrał, że całość robiła nieodparte wrażenie zwieńczenia twórczości i rozwoju jego zespołu.

W 2005 roku wszyscy z niecierpliwością i lekkim niepokojem czekali na kolejny album. Stawiano pytania, w jakim kierunku tym razem pójdzie grupa, która przecież wytycza jakże ważne, nowe ścieżki w rocku? Grupa, będąca inspiracją zarówno dla wielu słuchaczy jak i muzyków, zachłystujących się każdym jej posunięciem. I wtedy ukazał się wreszcie "Deadwing". Z obawą włożyłem kompakt do mojej Diory 0421R i... dałem się ponieść Wilsonowi w kolejną, zaproponowaną przez niego muzyczną podróż-opowieść.

Na pierwszy ogień leci rozbudowany utwór tytułowy. Fajnie buja, jest dobrze, ale tak jakoś bez stosownej energii (ech, wyobraźcie sobie tylko ten główny motyw podany z symfoniczną, metalową ekspresją, tak jak np. zrobiłby to Opeth). W czwartej minucie pojawia się klasyczne, wilsonowe solo, potem piękny, rozmarzony zjazd. Nie da się ukryć, że tak zagrać potrafi tylko jeden zespół na świecie. Jak dla mnie "Deadwing" powinien mieć swoje definitywne zakończenie w szóstej minucie. I tutaj pojawia się temat nadmiernego rozbudowywania i rozciągania w nieskończoność progresywnych suit. Przecież niejedna dobra kapela połamała sobie już na tym zęby. Niewiele pomagają też tutaj zaproszeni goście, o których było tyle, jak się potem okazało, zbędnego gadania. Mam na myśli Belewa i Akerfeldta. Ich udział sprawia wrażenie nawet nie tyle symbolicznego, co po prostu wymuszonego. Szkoda, bo aż chciałoby się ich posłuchać w jakimś ciekawiej podanym sosie niż tylko jedno solo i wokal w tle.

"Shallow" można sobie w zupełności podarować. Takie luźne, zeppelinowe granie po prostu nie przystoi zespołowi pokroju Jeżozwierzy, od których wymaga się wiele więcej niż od podrzędnej, riffującej kapelki. "Lazarus" bez żadnego "ale" jest piękną balladą, taką w delikatnym stylu "Stupid Dream" (cudo!), z kolei "Halo" to jeden z naprawdę mocnych momentów tego albumu. Świetna partia basu (Colin Edwin!), na jej tle pomrukujący Wilson na przemian z Akerfeldtem, a potem gwałtowne wejście w czadowy refren. To w końcu jest to!

I wreszcie nadszedł czas na następne, wielkie, jeżozwierzowe arcydzieło. Kontynuację "Russia On Ice", "Don't Hate Me", "Dark Matter", a może nawet i "Radioactive Toy"? Zaczyna się mrocznie i powoli. Nie wiem, skąd bierze mi się w tym momencie kolejne, zeppelinowe skojarzenie (coś jednak musi w tym być, bo przecież Wilson zawsze pełnymi garściami czerpał inspiracje z dorobku mistyków rocka), ale mam wrażenie, że muzyka przeżyła już kiedyś coś takiego. W 1977 roku na albumie "Presence". Nagranie nosiło tytuł "Achilles Last Stand", znacie? "Arriving Somewhre But Not Here", podobnie jak ten klasyk, przez całe 12 minut trwania trzyma bardzo wysoki poziom. To jednen z tych utworów, od których człowiek nawet na sekundę nie jest w stanie oderwać uwagi. Mamy tutaj cały przekrój muzycznych nastrojów. Od pięknej, smutnej ballady, przez ostry, metalowy zjazd zdążający niespieszno do finału. Po czymś takim, jak "Arriving Somewhere..." chciałoby się wcisnąć "stop", żeby złapać chwilę wytchnienia. Zastanowić się nad paroma rzeczami, dojść do siebie. Absorbująca, mocna rzecz oparta na najlepszych, progresywnych tradycjach.

Szkoda tylko, że tak naprawdę już ostatnia na tym albumie. Część nr 2 "Deadwing", podobnie jak "Shallow", można sobie podarować i przejść już do "Fear Of Blank Planet" albo "The Incident", gdzie Porki nadal zachwycają nas pomysłowością formy i treści. Serio. Dla mnie "Mellotron Scratch" i "Open Car" to rozwiązania siłowe, takie typowe zapchajdziury. Sam nie wierzę, jak to możliwe, że do tej pory Porki grają to na koncertach. Ba, że są to utwory wyczekiwane przez publikę. Album ratuje zakończenie. Znaczy takie, jakby nie było przewidywalne, które zawsze występuje na końcu każdej płyty PT. Trochę smutne, ale też zarazem wyluzowane i stanowiące taki moment na wzięcie głębokiego oddechu po nieraz niełatwej, muzycznej podróży. "The Start Of Something Beaty", w którym przynajmniej w okolicach piątej minuty zaczyna się dziać naprawdę "something beaty".

Słuchając w 2005 roku "Deadwing" i oglądając wtedy PT kolejny raz live, doszedłem do wniosku, że chyba już coś się skończyło. Zgasła ta iskiereczka inwencji i zaskakiwania świeżymi rozwiązaniami. Rozwiązaniami, których tak bardzo brakuje we współczesnych rocku. Przecież tutaj całość brzmi, jak jeden wielki odrzut z sesji "Lightbulb Sun"! Ba, składanka stron B singli "Recordings" prezentuje się już wiele spójniej i ciekawiej!

Reasumując - utwór tytulowy zwiastuje dobry album, nadzieja ta znika wraz z jego całkowicie niepotrzebnym i niemiłosiernym przeciąganiem się prawie do 10 minut. Kolejno, jako nr 2 i 3 widziałbym tutaj "Halo" i "Lazarus", które naprawdę fajnie wyszły. A o ile "Arriving Somewhere..." jest arcydziełem, o tyle resztę płyty można już odpuścić. Zakładając, że Porcupine Tree jest zespołem, wobec którego stawiam mega-wymagania (bo zawsze byli o jeden krok przed wszystkimi), to o wiele, wiele za mało.

Ale mimo wszystko chociażby dla tych momentów trzeba koniecznie po tę płytę sięgnąć (zresztą jak po wszystkie wydawnictwa PT), posłuchać i najlepiej wyrobić sobie własne zdanie. Na szczęście historia pokazała, że Porcupine Tree powrócił do gry w wielkim stylu. Kolejne albumy - "Fear Of Blank Planet" i "The Incident" - zostawiły "Deadwing" daleko i w cieniu, jako jeden z mniej udanych eksperymentów. Który przecież każdemu mógł się przytrafić.

Komentarze
Dodaj komentarz »
re: Porcupine Tree "Deadwing"
Wolrad
Wolrad (wyślij pw), 2014-01-20 22:35:21 | odpowiedz | zgłoś
Dałbym płycie jakieś 6,5/10. Nie jest to ich najlepsze działo, bo dla mnie Signify rządzi.
re: Porcupine Tree "Deadwing"
Marcin Kutera (wyślij pw), 2014-01-20 17:20:13 | odpowiedz | zgłoś
Jak dla mnie album PT, który rządzi to: Up the Downstair (uwielbiam go poprostu)
Nie trafiona recka
smutas (gość, IP: 78.30.85.*), 2010-03-19 21:09:15 | odpowiedz | zgłoś
to prawda że to słaba płyta ale następna jest wiele gorsza. Tak naprawdę tylko dwa pierwsze utworki trzymają jakiś poziom, później ten koszmarny pop-gniot i rozwleczone 15-minutowe paskudztwo, reszta nie zapada w pamięć. Może to brak tych chórków w refrenach...Wolę jednak Blackfield posłuchać albo Opeth:)
ta recenzja jest beznadziejna
martwe skrzydło (gość, IP: 77.223.238.*), 2010-03-19 18:19:09 | odpowiedz | zgłoś
płyta jest piękna. wiele wspaniałych utworów. autor recenzji zanadto kieruje się swoimi prywatnymi odczuciami i narzuca na tę muzykę jakieś swoje widzimisię. nie potrafię zrozumieć po co pisać źle o muzyce... ktoś się natrudził, włożył w piosenki całego siebie i wiele miesięcy swojego życia a taką recenzję można machnąć w ciągu kwadransa przy herbacie (na pewno gorzkiej).
re: ta recenzja jest beznadziejna
tjarb (wyślij pw), 2010-03-21 20:53:01 | odpowiedz | zgłoś
Jeśli oczekujesz recenzji w stylu "ta płyta jest zajebista, bo podobno się komuś podoba, 10/10", to czemu szukasz ich akurat tutaj?
Aż coś napiszę...
Heat (gość, IP: 213.155.191.*), 2010-03-19 16:13:40 | odpowiedz | zgłoś
Zdecydowanie utwory nazwane zapchajdziurami zostały skrzywdzone. Album trzyma poziom od początku do końca, a PT zawsze odnajdywało się w różnych formach, od piosenek po suity. Dla mnie album na równi z In Absentia.
hm
pix (gość, IP: 212.191.80.*), 2010-03-19 13:27:37 | odpowiedz | zgłoś
nie znasz sie na dobrej muzie. Kto Cie dopuscil tutaj do pisania recenzji?
nie
haladdin (wyślij pw), 2010-03-19 10:36:37 | odpowiedz | zgłoś
bardzo fajna płyta, na pewno lepsza od dwóch ostatnich
Nie zgadzam się
Animal (gość, IP: 91.198.15.*), 2010-03-19 09:16:06 | odpowiedz | zgłoś
Mam zgoła odmienne zdanie na temat tej płyty. Kupiłem ją sobie ciut po premierze w ich ojczystym UK i słuchałem podczas spacerów nad morzem. Co jakiś czas lubię ją sobie włączyć i bardzo dobrze mi się jej słucha. Myślę, że jej siła tkwi w różnorodności - ma w sobie dużo nastrojów i lubię wszystkie utwory, każdy coś w sobie ma. Puściłem ją kiedyś podczas jazdy samochodem koleżance nieosłuchanej w muzyce rockowej. Zdziwiła się jak jej powiedziałem, że cały czas grał jeden zespół, ale podobało jej się. Moim zdaniem płyta jest dużo lepsza od dwóch ostatnich wydawnictw PT, które do mnie nie przemawiają. FOABP podobała mi się jedynie, gdy była odgrywana na żywo na koncercie, w domu nie chce mi się jej włączać, Incident też mnie nie pociąga.
Mi się ta płyta
Szlachar (gość, IP: 62.21.6.*), 2010-03-18 20:45:12 | odpowiedz | zgłoś
bardzo podoba. Ogólnie nie jestem fanem tego zespołu, więc może moja opinia była by inna, gdybym się zachwycał innymi płytami. Mogę tylko powiedzieć, że słuchałem Lightbulb Sun, In Absentia, Fear of blank planet i powierzchownie kilku innych i szczerze to nie widzę by akurat ta w zdecydowany sposób odstawała swoim poziomem "in minus". W sumie to jako całość to chyba właśnie tej słucha mi się najprzyjemniej.
« Nowsze
1

Oceń płytę:

Aktualna ocena (115 głosów):

 
 
61%
+ -
Jak oceniasz płytę?

Materiały dotyczące zespołu

Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje

Anathema "We're Here Because We're Here"
- autor: Paweł Kuncewicz

Lao Che "Prąd stały / Prąd zmienny"
- autor: Zubeht
- autor: ymia

Napisz recenzję

Piszesz ciekawe recenzje płyt? Chcesz je publikować na rockmetal.pl?

Zgłoś się!
Na ile płyt CD powinna być wieża?