- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Pink Floyd "The Piper At The Gates Of Dawn"
W roku 1967 swoje pierwsze płyty wydało sporo rockowych megagwiazd - że wymienię tylko The Doors czy Jimiego Hendrixa. Również Pink Floyd, założony w 1965 roku przez trójkę studentów londyńskiej Regent Street Polytechnic - Watersa, Masona i Wrighta, zarejestrował swoją pierwszą płytę w tym niezwykłym dla muzyki roku.
"The Piper At The Gates Of Dawn" to album pod wieloma względami szczególny. Najważniejszy, warty odnotowania fakt, to obecność pierwszego lidera zespołu, charyzmatycznego Syda Barretta. Syd to legendarna już postać. To on jest autorem większości piosenek, które znalazły się na tym longplayu, on również wymyślił nazwę zespołu, zestawiając po prostu imiona dwóch bluesmanów - Pinka Andersona i Floyda Councila. Wcześniej grupa przez kilka miesięcy zmieniała nazwy jak rękawiczki (np. Sigma Six, Megga Deaths, The Architectural Abdabs...). Syd po wydaniu "Pipera..." zmuszony został jednak do odejścia z zespołu jako osoba głęboko pogrążona w narkotycznym nałogu.
Album ukazał się 5 sierpnia 1967 roku. Recenzje miał skrajnie różne, zgodne jednak co do jednego: jeszcze nikt wcześniej tak nie grał... Cóż tak wyjątkowego tkwi w tym wydawnictwie? To przecież poza dwoma wyjątkami tylko banalne, krótkie piosenki, osnute bajkową, tolkienowską atmosferą, intrygujące niezwykłymi odgłosami w tle i często nietypowymi partiami instrumentalnymi. Tylko, czy aż? Dwa wspomniane wyjątki to "Interstellar Overdrive" - wielowątkowa, rozimprowizowana kompozycja oraz utwór sztandarowy dla pierwszego, psychodelicznego okresu działalności Pink Floyd - "Astronomy Domine". Ten, delikatnie mówiąc, nieziemski utwór najlepiej chyba sprawdza się na żywo - zresztą po 35 latach istnienia zespół nadal ma go w swoim programie koncertowym.
Najsilniejszą bronią tej płyty jest chyba jej jedyny w swoim rodzaju klimat. Słuchając, zagłębiamy się od pierwszego do ostatniego dźwięku w tajemniczą krainę z dziecięcych bajek, gdzie żyją dziwne zwierzęta, pełną gnomów, strachów na wróble i innych dziwacznych stworów.
Teksty są albo surrealistyczne, jak w "Astronomy Domine" czy "Chapter 24", bądź też baśniowe - tu można wymienić przede wszystkim kapitalne "The Gnome", "Matilda Mother" i "Scarecrow". W muzyce natomiast dzieje się tyle, że można jej słuchać wielokrotnie, a i tak za każdym razem odkrywa się coś nowego. To po prostu pierwszy wspaniały rozdział w historii świetnego zespołu, który (i ten rozdział, i sam zespół) stał się inspiracją dla niezliczonej już ilości artystów i pozostaje nią do dziś...
Zgadzam się co do Ummagummy live, genialny album!
Materiały dotyczące zespołu
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
King Crimson "In the Court of the Crimson King"
- autor: Grzegorz Kawecki
Led Zeppelin "II"
- autor: Kajetan Pawełczyk
Metallica "Master Of Puppets"
- autor: Tomasz Kwiatkowski
- autor: Qboot
Armia "Czas i byt"
- autor: ad
Dead Can Dance "Within The Realm Of Dying Sun"
- autor: Lambert