- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Pearl Jam "Pearl Jam"
Historia Pearl Jam jest znamienna. Ogromny sukces debiutanckiego "Ten" wyniesionego na fali grunge'u nie przewrócił muzykom w głowach, a wręcz przeciwnie: wzbudził w nich niechęć do mediów i skłonił do unikania zbędnego rozgłosu. Znikoma promocja w telewizji, kameralne koncerty, nieopłacalne z komercyjnego punktu widzenia posunięcia, jak choćby wydawanie płyty na winylu na dwa tygodnie przed premierą CD (taki los spotkał "Vitalogy"), czy w końcu wypuszczanie płyt koncertowych ze wszystkich występów, to tylko kilka przykładów. A jednak nie przeszkodziło to w zgromadzeniu oddanej rzeszy fanów. "Lepiej spłonąć niż dać się rozwiać przez wiatr", cytował Neila Younga Kurt Cobain. Płomień Pearl Jam nie był nigdy tak intensywny jak płomień kolegów z Nirvany, ale może dzięki temu jego blask trwa do dzisiaj.
Potwierdza to nowa płyta, zatytułowana po prostu "Pearl Jam". To zdumiewające jak zespołowi udało się przez tyle lat utrzymać swój charakterystyczny styl, a jednocześnie uniknąć zjadania własnego ogona. "Błękitny album" jest tego przykładem: nie ma tu w zasadzie nic, czego nie znaliby dotychczas fani zespołu, a jednak ma się wrażenie że nic więcej nie jest potrzebne.
Energiczny "Life Wasted" z agresywnym refrenem z powodzeniem otwiera album. Szorstkie gitary, programowo "niedbały" wokal Veddera i już wiemy, że jesteśmy w domu. Ten motyw powróci do nas później, w łagodniejszej wersji, w repryzie. Póki co muzycy nie dają wytchnienia. Wściekły "Comatose" rozsadza głośniki, budząc przy tym skojarzenia z... Nirvaną. Paradoks? A i owszem, ale panowie mogą sobie pozwolić na takie zagrania bez cienia podejrzeń o niepożądane inspiracje. Wraz z singlowym "World Wide Suicide" i nośnym "Severed Hand" utwory te tworzą mocny początek. Pearl Jam zdążyli jednak nas przyzwyczaić do tego, że ich płyty tak naprawdę zaczynają się mniej więcej w okolicach piątego utworu. Nie inaczej jest i tym razem. Gdy tylko wchodzi refren "Marker in the Sand" muzyka od razu nabiera zupełnie nowych barw. Eddie Vedder też nagle śpiewa jakby trochę ładniej. Następny jest cudny "Parachutes", z leniwie opadającymi, gitarowymi "kropelkami". Ballada "Gone" przenosi nas w kameralne rejony "No Code". Walczykowaty "Come Back", wzbogacony brzmieniem organów hammonda, zakorzeniony jest głęboko w amerykańskiej tradycji i przywołuje skojarzenia z twórczością Bruce'a Springsteena, a zamykający płytę "Inside Job" byłby znakomity, nawet gdyby składał się jedynie z tej dwuminutowej, półakustycznej introdukcji.
A więc co decyduje o świetności tego albumu? Szczerość? Prostota przekazu? "Life comes from within your heart and desire", takimi słowami kończy się ta płyta. I doprawdy, trudno o prostsze i trafniejsze podsumowanie.
Materiały dotyczące zespołu
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
Kabanos "Zęby w ścianę"
- autor: RJF
Tool "10,000 Days"
- autor: RJF