- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Paul McCartney "McCartney III"
Po albumach "McCartney" z 1970 roku i "McCartney II" z roku 1980, nagranych, gdy rozpadały się odpowiednio zespoły The Beatles i Wings, przyszła pora na "trójkę". Okoliczności powstania materiału miały tym razem trochę inny charakter. Pandemia koronawirusa poskutkowała lockdownem, podczas którego Paul McCartney spędzał dużo czasu w domowym studiu. Można pomyśleć, że Anglik dla odmiany nagrywał solo z nudów lub braku wyboru, a nie dla odreagowania. Szczegóły motywacji nie są jednak najważniejsze.
Zgodnie z tradycją tej serii albumów, a w przeciwieństwie do kilkunastu pozostałych z solowego dorobku, Paul McCartney napisał, zagrał, zaśpiewał i wyprodukował materiał prawie w całości samodzielnie. Obrazują to zdjęcia w książeczce przedstawiające muzyka z gitarą, z kontrabasem, za zestawem perkusyjnym, a także na koniu. Oczywiście wymienione zostały też inne nazwiska, w tym jedno w smutnym kontekście: album dedykowany jest zmarłemu w 2020 roku Eddiemu Kleinowi, który współpracował z Paulem McCartneyem w studiu przy różnych okazjach, m.in. przy miksowaniu "McCartney II".
Trzy kwadranse muzyki rozpoczyna w większości instrumentalny "Long Tailed Winter Bird". Już w pierwszej minucie utwór porywa motywem granym na gitarze akustycznej. Można tu wyczuć echa albumu "McCartney", tylko z lepszą produkcją. Instrument zostaje wkrótce zastąpiony gitarą elektryczną, wchodzą pulsujący wokal i sekcja rytmiczna, pojawiają się efekty w tle i całość nabiera przestrzeni. Kompozycja może wywrzeć wrażenie świetnego intra z folkowymi i bluesowymi wpływami. Z drugiej strony chce się jednak zapytać, do czego właściwie ten utwór dąży. Czy musi trwać ponad pięć minut? Czy nie dałoby się go bez szkody skrócić o dwie?
Niestety to dopiero początek wątpliwości i nie chodzi tylko o to, że do słuchacza stopniowo dociera, że "Long Tailed Winter Bird" jest zupełnie niereprezentatywny dla albumu. W kolejnych czterech utworach razi niedyspozycja wokalna 78-letniego Paula McCartneya. Lekka, żywa piosenka rockowa "Find My Way" pod względem instrumentalnym i aranżacyjnym ma swoje plusy, ale śpiew w zwrotkach jest po prostu słaby, a jego melodia irytuje topornością. W spokojniejszym "Pretty Boys" głos Anglika sprawuje się jeszcze gorzej. Sytuacja poprawia się nieco, gdy pojawiają się wyraźniejsze wpływy bluesowe. W "Women and Wives" wokalowi dalej brakuje luzu, ale wpasowuje się on w smutny nastrój całości na tyle dobrze, że na trzy minuty można z przyjemnością zapomnieć o niedoskonałościach i po prostu docenić utwór. Podobnie wygląda sprawa z rytmiczną piosenką "Lavatory Lil".
"Deep Deep Feeling" przynosi niespodziewaną zmianę klimatu. Gdyby nie gitara akustyczna w końcówce i solówka elektrycznej w środku, kompozycja nie miałaby żadnego związku z rockiem. Owszem, Paul McCartney w solowej karierze wielokrotnie sięgał już po "czarną" muzykę, więc nastrojowy kawałek z chórkiem nie powinien dziwić. Ten jednak trwa aż osiem i pół minuty i posiada nietypowo luźną strukturę, przez którą wydaje się być wręcz eksperymentem. Równocześnie wypada przyznać, że utwór należy do najciekawszych i po prostu najlepszych na albumie. W podobne rejony muzyczne Anglik udał się jeszcze w "Deep Down", ale tym razem nadał kompozycji wyraźniejsze ramy.
Kolejną niespodziankę stanowi niemal hardrockowy "Slidin'". Słychać tu chyba najcięższe riffy w solowej karierze Paula McCartneya i dobrą solówkę gitarową. Na tle reszty albumu jest to całkiem niezły rock, ale bez tego kontekstu - do doskonałości jeszcze zbyt wiele mu brakuje i ekscytacji na dłużej nie wywołuje. Na docenienie bardziej zasługują dwie zagrane na gitarze akustycznej piosenki, które wreszcie wprowadzają na "McCartney III" trochę uroku: delikatny "The Kiss of Venus" z domieszką muzyki dawnej i "When Winter Comes". Również żywszy "Seize the Day" nie zostawia negatywnego wrażenia. Piosenka brzmi dość klasycznie, po części dzięki gitarze przypominającej styl Briana Maya. Niestety nawet lepsze utwory z drugiej połowy albumu nie zacierają rozczarowania po pierwszej.
Na "McCartney III" zdarzają się godne uwagi momenty. Muzyk znowu potrafił pokazać niezły poziom i talent kompozytorski. Niestety i tak album jest słabszy od poprzedniego, czyli "Egypt Station", i nie zasługuje na to, żeby stać obok "McCartney" i "McCartney II". Przez jego eklektyzm, nawet po wielu podejściach nie słucha się go dobrze jako całości. Lekkie wpadki ciągną ocenę jeszcze niżej. Samodzielność Anglika chyba zaszkodziła jego dziełu.