- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Paragon Of Beauty "Comfort Me, Infinity"
Ej, ktoś tu rżnie Katatonię! Pierwsze akordy nie zostawiają cienia wątpliwości, pod wpływem jakiego zespołu pozostaje Piękny Paragon. Te cztery minuty muzyki mogłyby śmiało znaleźć się na którymś z trzech ostatnich albumów Szwedów. Szczęściem dla kapeli jest, że w następnych utworach skojarzenia, choć biegnące wciąż ku Katatonii, nie są już takie jednoznaczne.
Na pierwszym albumie Paragon Of Beauty ("The Spring") muzyka jakoś specjalnie nie intrygowała, ot, takie sobie smutne granie z cięższymi gitarami i wokalem, raz to śpiewnym, raz to "rykliwym". Na "Comfort Me..." udało się zespołowi uciec od takich jasnych kryteriów. Wokalista przede wszystkim śpiewa, jedynie w bardziej ekspresyjnych momentach pozwalając sobie na odrobinę krzyku. Jego maniera wokalna przypomina miejscami śpiew Vincenta z Anathemy, jednak czasami staje się zbyt teatralna, przez co denerwująca. Cieszy mnie, iż nie użyto na tym albumie żadnych klawiszy, pianinek, brzmienie oparte zostało o cięższe gitary, a proste riffy mogły zabrzmieć pełnie i nie potrzebują "przykrycia" ich przez dźwięki klawiatur. Na płycie dominują długie, niekiedy trwające ponad siedem minut, utwory. I to one są ciekawsze, gdyż w paru krótszych piosenkach, jak wspomniałem na początku, jest zbyt epigońsko. W tych dłuższych występują partie akustyczne połączone z elektrycznymi doładowaniami, czasem brzmienie gitar zostaje zmodyfikowane przez różne efekty.
Jest to muzyka łatwo przewidywalna, nie ma tu specjalnych zmian nastroju, jest smutno, melancholijnie, czasem łagodnie, czasem ostrzej, jednak w żadnym wypadku nie ekstremalnie. To taki alternatywny rock dla smutasów, którzy lubią trochę gitarowej, nie koniecznie metalowej, ekspresji.