- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Paradise Lost "Symbol of Life"
Paradise Lost jest niespodzianką, która za wszelką cenę nie pozwala się siebie spodziewać. Żeby słuchać tego zespołu, wystarczy chcieć być zaskakiwanym. Znowu przypominają o swoim istnieniu panowie, którzy nie symulują jakiegoś "życia" z nosem przy ziemi, ale z cierpkim uśmiechem pod nieistniejącym wąsem (excuse me, Mackintosh) czekają na nasze reakcje. Zbieranie dobrych (drobnych?) recenzji za to, że jeszcze istnieją i robią to, co wychodzi im najlepiej, (przynajmniej od dwóch ostatnich płyt) przestało satysfakcjonować muzyków PL. Czas na nową zupę...
"Symbol of Life" jest udaną próbą wyciągnięcia wniosków z przeszłości. Wielu fanów zostało śmiertelnie pobitych tchnieniem czegoś "nowego" z "Hosta". Wierzącym w nieuchronność zmian zaserwowano "Believe in Nothing" - płytę dyplomatów rozstających się ze starą skórą, którzy nie karczują nieszczęsnych maruderów nie mogących dotrzymać im kroku.
Praca zespołu zaowocowała wydawnictwem spójnym, bardzo eleganckim - nawet w formie książeczki z oryginalnie nadrukowanymi na odwrocie tekstów wężowo-pistoletowymi motywami. Materiał tradycyjnie ciężki (bo zarówno klimat i brzmienie), ale melodyjny, z solidnym szkieletem prawdziwych instrumentów. "Nienawistne" sample są małe i gustowne, jakoś nie bolą. Obecność Joanny Stevens, po przesłuchaniu "Erased", wydaje się czymś tak naturalnym jak oddychanie, zaś w "Two Worlds" Holmesa wsparł Devin Townsend, wokalista z płyty "Sex & Religion" Steve'a Vaia - szkoda, że tak dyskretnie, bo też umie. Nareszcie oś całego przedsięwzięcia tworzą gitary, czasem brudne i klaustrofobiczne ("Primal" i "Perfect Mask"), innym razem przesterowane, zgrzytliwe, drażniące uszy ("Mystify"),czy też rytmiczne, wręcz tańczące (bas w "Celebrate"). Niekiedy Mackintoshowi na końcu palców zdaje się kiełkować coś na kształt solówki...
Użycie tych znajomych środków wyrazu nie oznacza powrotu do grania sprzed 7 lat, ani "trudnej próby 'Hosta'" z 1999 roku. Płyta pobrzmiewa różnymi inspiracjami; zakręconymi, dekadenckimi harmoniami Soundgarden ("Two Worlds"), ilustracyjną ścianą keyboardów i innych instrumentów klawiszowych przywodzących na myśl Faith No More i Sisters Of Mercy. Jeśli ktoś zapragnie kopać głębiej, może usłyszeć Metallikę. Aranżacje instrumentów smyczkowych są jednym z atrakcyjniejszych zabiegów, jakich dokonano na albumie "Symbol Of Life". Bardzo trafnie użyte, wspólnie z klawiszami są głównymi twórcami nastroju. Dzięki nim "Erased", "Mistify", "No Celebration" albo tytułowy "Symbol of Life", brzmią patetycznie i - co może wydawać się paradoksalne - przebojowo. Znienawidzone przez wiele osób małe słówko naprawdę nie wymknęło mi się przez nieuwagę: na drugi dzień po przesłuchaniu płyta "sama się śpiewa".
Teksty na przemian oscylują pomiędzy buntem, bezradnością, poczuciem wyobcowania i melancholijnym, chorobliwym przygnębieniem, emanującym z każdej kolejnej płyty. Do dziś nic nie zdołało wyleczyć przewlekłej depresji Holmesa i niech tak zostanie, bo całemu zespołowi w permanentnym dołku bardzo do twarzy.
Ten melodyjny krążek Paradise Lost jest manifestem niezależności i przekory. Komercją i schlebianiem publicznemu gustowi byłoby w ich wypadku kalkowanie trendu, który sami stworzyli. Kierunek, w jakim podążają, może albo zaprowadzić ich, jak lemingi, na skraj przepaści (jeśli nikt nie uwierzy w intencję rozwoju), albo - w drugiej, bardziej optymistycznej wersji - staną się zawodnikami wagi podobnej do uginającego się pod ciężarem zdobytych medali Linkin Park (zaznaczam: wagi, nie miary).
Po raz kolejny Paradise Lost, mimo stażu i wiedzy, uczy się. Nawet nie próbuję zgadnąć, czego... Na pewno nie jest to praca domowa zadana przez fanów.
P.S. Mój ulubiony felietonista Wańkowicz pisał kiedyś o litewskiej wódce Trisz Divinis, która była mieszanką dwudziestu siedmiu ziół i alkoholu. Z butelki ekstraktu należało zaczerpnąć malutki kieliszek, wymieszać z wyborową, na to miejsce wlać kieliszek czystego spirytusu i spryciarze mieli co popijać do końca życia. W kwestii spożywczej to sytuacja idealna dla konesera, w muzyce - trochę mniej. Posłuchajcie, bo to naprawdę perwersyjna przyjemność, gdy ulubiony rzeźnik przepoczwarza się w baletnicę.
Nie wiem, gdzie recenzent słyszy inspirację Matallicą, bo do niej nawiązywały raczej pierwsze płyty do wydania Draconian Times, no może czasami wokal. Nawiązania do Faith No More, chyba takie, że są wykorzystywane klawisze. Zdecydoawanie słyszę Sisters of Mercy itp., ale w ostrzejszej i bardziej rytmicznej formie. PL pozazdrościli Tiamat i postanowili nagrać coś w ich klimatach z tego okresu.
Zdecydowanie udana płyta.