- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Paradise Lost "Obsidian"
Zespół paradoksów.
Pierwszy raz od czasu wydania "Faith Divides Us, Death Unites Us" (2009), jakoś specjalnie nie czekałem na nowe wydawnictwo Paradise Lost. Paradoks polega na tym, że jako zwolennik ich gotycko - metalowego oblicza powinienem, szczególnie kiedy swoich korzeni w takim graniu z okresu "Shades of God" sięgnęli na poprzedniej "Medusie" (2017). Najprawdopodobniej efekt zmęczenia materiału, bo droga tego zespołu przypomina jakiś cykl uroborosa, który pierwszy raz zakończyli na self-titled album i na nowo rozpoczęli za sprawą "In Requiem" (2007), tylko kończąc "Medusą", w okolicach artystycznego początku. Skomplikowane, ale ich sprawa, nie muszę tego rozumieć.
Skoro tak jest, to apriorycznie można, nawet nie słuchając ich przedostatniej płyty, założyć, że musiała być zajebista, z tego twardogłowego, metalowego punktu widzenia, a znów paradoksalnie, była przeciętna, mimo że zbudowana z samych pewniaków stylistycznych, które starym fanom powinny robić dobrze. Spamiętałem może ze trzy tytuły meduzowych pisenek, z naciskiem na genialny, epicki "Until The Grave", i odłożyłem na bok, traktując raczej jak ostatnie dwie łyżki mocno letniej zupy, zjedzonej z zasady, żeby nie wylewać do zlewu.
Do najnowszej propozycji, "Obsidian", oficjalnie smutnych Angoli raczej też zbyt wiele nie przekonywało. Począwszy od tej nieszczęsnej, gównianej, przechujowo - mandalowej okładki, przypominającej odrzucony projekt grafiki z ostatniej płyty Dimmu Borgir. Ale okładki na szczęście nie grają, a sprawę uratował pierwszy singiel, zarzucony bez jakichś szumnych zapowiedzi, jakby od niechcenia, czyli "Fall from Grace". W zasadzie nic nowego, ale już sam poślizg melodyczny kawałka, w tej dobrze znanej paradajsowej manierze, nadający ciężkawemu klimatowi mglistej zwiewności, namawiał skutecznie, żeby sprawdzić.. co dalej.
A co było dalej? Im dalej w las, tym mniej drzew i jaśniej w tym przypadku i o dziwo przez to... lepiej. Znów paradoks, ale chyba Greg i Nick sami doszli do wniosku, że rozkopali już cały cmentarz po swojej hardcorowej doom twórczości i po prostu nagrali najbardziej eklektyczny materiał w karierze. Niby rządzi tutaj brzmieniowo ta specyficzna, angielska atmosfera cynicznej beznadziei, niby Nick nie rezygnuje z growlu, niby Mackintosh wywala co rusz swoje firmowe zagrywki, ale to wszystko doprawione i przeplecione melodiami i rytmami, które spokojnie mogłyby zmieścić się na takim "One Second" czy nawet mocniejszych, rockowych fragmentach "Host" ("Forsaken", "Ending Days"). Samo w sobie nie świadczyłoby to o jakiejś wyjątkowości "Obsidian", tym bardziej nie mogłoby jej skutecznie zareklamować. Sprawa nabiera jednak dla mnie rumieńców nawet nie przez to, że Paradise Lost nie zapomina, żeby przypierdolić po staremu ("Defiler", "Serenity", "Hope Dies Young", "Ravenghast"), ale łamie moje przekonanie o przekrojowej niespójności stylistycznej ich dyskografii. Nie czuję na tej płycie dysonansu, nieznośnego kontrastu, jak nagle milknie riff, growl i wskakuje bujando - bajando. Jest to tak naturalne i wdzięczne, że wręcz nieodczuwalne. Jak kiedyś Paradajs żegnał się z metalem w latach 90, mówiąc że nigdy więcej, mocno się wkurwiłem. Jak znów przepraszali się z tym gatunkiem, drwiłem sobie, że syn marnotrawny wraca, ale wciąż tylko nieskutecznie puka do zamkniętych od dawna drzwi. Wyrzucałem im kryzys własnej tożsamości, stylistyczną nieporadność i zagubienie. Potem w końcu wykopali rzeczone drzwi do chaty na "Faith Divides Us...", poprawili na "Tragic Idol" i "Plague Within", przesolili na "Medusa", a teraz o prostu dali mi wszystko naraz, i to działa.
Nie wydaje mi się, żeby ten materiał wzbudził jakieś szersze zainteresowanie. Nowych fanów raczej nie przysporzy. Patrzący na Angoli od zawsze przez palce, mogą sobie spokojnie odpuścić. Patentowani fani, którzy rutynowo podchodzą do ich grania, bo już wszystko wiedzą, raczej też. To krążek raczej dla takich eksploratorów, szukających punktów wspólnych i wypadkowych w siedmiu, jak się okazuje, pozornie kontrastujących momentach kariery zespołu z (kiedyś) Halifax. Skrótową wizytówką "Obsidian" jest jego finał, czyli "Defiler". Jak nie wiesz, czy chce ci się pierdolić z całością, tutaj znajdziesz prawie wszystko, co oferują w tym menu.
Monotonniejsza od meduzy (a to duże osiągnięcie) i monotonniejsza od plagi. W sumie płyta niepotrzebna. Metrykę ciężko jest oszukać, chłopcy złagodnieli, i to nie jak baranki, ale stare stęchłe capy ;-))))
Materiały dotyczące zespołu
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
Vader "Solitude in Madness"
- autor: Megakruk
Metallica "Metallica"
- autor: Michał Wojciechowski