- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Paradise Lost "In Requiem"
Ileż to było nadziei i obietnic związanych z albumem "In Requiem". Że Paradise Lost wracają do korzeni, że znów będzie czad i moc z okresów iconowo - shadesofgodowych... Nie, zaraz - już przecież jedną recenzję Paradajsów zaczynałem tymi słowami. Cóż jednak poradzę na to, że kolejny raz powtórzyła się ta sama sytuacja? Zważywszy, że tym razem apetyt zaostrzyła informacja, że Brytyjczycy podpisali kontrakt z Century Media - najlepszą wytwórnią dla gothic - doom metalowców.
I tym razem, cóż... Nadzieje w pewnym sensie się spełniły. Przekonuje o tym już otwierająca album suita "Never For The Damned" - najciekawszy utwór tego krążka. Przepełniony mrokiem, z licznymi zmianami klimatu i tempa, z bardzo fajną solówką Grega Mackintosha, Holmesem śpiewającym jak za czasów "Icon"... Jest dobrze. Niestety, to zapowiedź miszmaszu, w którym już chyba sam zespół się pogubił. W jednym rzędzie z metalowymi powrotami do przeszłości, jak "Ash & Debris", "Requiem" czy "Sedative God" (mimo chwytliwego, melodyjnego refrenu), stawia się tutaj "The Enemy" - kolejny wtórny singiel z linii "Erased" - "Forever After", wzbogacony tym razem kiczowatym chórem z klawisza i zilustrowany naprawdę marnym teledyskiem. Do tego niepewne reminiscencje czasów "Host" w postaci "Praise Lamented Shade" czy "Unreachable" (które stanowią zarazem najjaśniejsze punkty krążka) i kompozycje kompletnie bezpłciowe i nudne, jak "Prelude To Descent", "Fallen Children" czy nieumiejętnie budujący dołujący klimat zamykacz podstawowego setu "Your Own Reality" - na dodatek ze skradzionym z "Fader" tekstem. Nawet bonusowy cover "Missing", pamiętnego przeboju Everything But The Girl, wydaje się być wymęczony i bez pomysłu, a przecież do tej pory Paradajsi nie mieli sobie równych w interpretowaniu na nowo cudzych kompozycji.
W tak słabej formie kompozytorskiej ten zespół nie był od dawna - trzeba się naprawdę sporo "In Requiem" nasłuchać, żeby cokolwiek poza "Never For The Damned", "Unreachable" i "Sedative God" w głowie pozostało. Wydaje mi się, że tym razem panowie byli już całkiem blisko powrotu do mocnego brzmienia sprzed lat, tylko w ostatniej chwili uznali, że "nie, to zrazi wszystkich fanów, których zyskaliśmy od czasów 'One Second' - rozmiękczmy ten materiał".
Paradise Lost w dalszym ciągu nie są pewni, w którą stronę iść i zamiast podążać dalej drogą wyznaczoną na "Host" czy już nawet "Symbol Of Life", bardzo ostrożnie próbują powrócić do metalowej przeszłości. Szkoda, bo w efekcie nagrywają coraz słabsze albumy. Mam nadzieję, że Greg Mackintosh mówił prawdę, gdy w wywiadzie dla jednego z polskich portali wyznał, iż nie wyklucza, że w przyszłości powrócą do elektronicznych eksperymentów z "Host".
Są na tych albumach perły które niestety toną w morzu szarzyzny.
Ostatni naprawdę dobry album jaki nagrali to moim zdaniem "Symbol Of Life". Ale to było aż 9 lat temu...
Jest sprawa jasna ze p.recenzent nie zna calosci dokonan PL i nie potrafi odniesc tej plyty do poprzednich dokonan co bez problemu robi wiekszosc fanow PL.