- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Paradise Lost "Faith Divides Us - Death Unites Us"
Wszyscy untrue - cokolwiek by to znaczyło - fani Paradise Lost niech lepiej od razu odpuszczą sobie czytanie tej recenzji. To nie jest tekst dla nich, to wyjątkowo subiektywna wiązanka wyznań miłości do Anglików, nie tylko w podzięce za to, że są, ale również za to, że już drugi raz z kolei podejmują dzieło oczyszczania własnego gniazda z guana, którym je sami na swoje życzenie zaśmiecili.
Chodzi mi tutaj o okres po "One Second", kiedy to zamiast Raj tracić, zaczęli go zdobywać. A to uśmieszkiem, a to fajową grzywką, koszulkami polo i w końcu piosnkami, które można by zmieścić w niedzielnym bloku TV zaraz po "Aniele Pańskim" albo "Agrobiznesie". Tak, ja jestem z tych, którzy mieli do nich żal za wyjątkowe przegięcie, które pod pozorem rozwoju wpędziło ich w gębę EMI Records - wytwórni, która i tak koniec końców upokarzająco spuściła ich po brzytwie, na do widzenia spuszczając wodę. Przykro było patrzeć na upadek mocarzy sprzed lat i cały ten rozwojowy proces wychodzenia z własnych ram, który o mało co nie zakończył się wypadnięciem z całego obrazu. Potem były powroty, ale i te okazały się niełatwe (słuchaj: płyta "Paradise Lost"). I wielkie zaskoczenie - "In Requiem", album, który na nowo przywrócił mi wiarę w ten zespół.
Nie zrozumcie mnie źle, muzyka grupy z Halifax od samego początku była dla mnie wyjątkowa i w zasadzie dodawanie czegoś do niej zwyczajnie chwiało delikatną konstrukcją, opierającą się na symbiozie specyficznych melodii i riffów, kreowanych przez Grega Mackintoscha, oraz opowieści snutych natchnionym głosem Nicka Holmesa. Ku mojej uciesze na najnowszym "Faith Divides Us - Death Unites Us" Paradajsi kontynuują starodawny kierunek, prezentowany już na "In Requiem". Teraz może nawet jeszcze bardziej niż na tamtym krążku, powracają do swoich pierwszych płyt. Więcej tu wolnych, obuchowych przejść, "brzydkich" zagrywek ("I Remain", "Living With Scars"), przejmującej rozpaczy i krzyku ("As Horizons End", kawałek tytułowy), więcej elementów, które przed laty dodawały ich wizerunkowi niesamowitości, tajemniczości, a także tego, co później zaczęli tracić najszybciej... czyli wiarygodności. Jeśli rozebrać to na czynniki pierwsze - niby nic ciekawego, ale jako konglomerat elementy te tworzą ten niepowtarzalny statement Angoli, z którego czerpało i do dzisiaj czerpie wielu (choćby Katatonia). Czysta dewolucja chciałoby się rzec, ale na pewno nie dewaluacja.
Do starszych fanów: posłuchajcie "First Light", żywcem zaczerpniętego z "Draconian Times", czy wzruszającego, ale i przebojowego "Last Regret". Poświęćcie kilkadziesiąt minut na wgryzanie się w te wszystkie mroczne, emocjonalne niuanse, a poczujecie niemalże tę samą atmosferę, co na "Shades Of God", "Icon" czy nawet "Gothic". Wrażenie robi także całą oprawa graficzna płyty, doskonale korespondująca z konceptem "Faith Divides Us...", czyli odwiecznego "danse macabre" oraz jeden z najlepszych w ich karierze prosty, sugestywny teledysk promujący nowe wydawnictwo, ze specyficznym "salonem fryzjerskim" (kto widział wie, o czym piszę) na pierwszym planie.
Słówko o produkcji, tym razem wykręconej w Szwecji. Jest tym, czego dźwięki Paradise Lost potrzebują najbardziej. Jest klinicznie przejrzysta, ale nie pozbawiona odpowiednio wyważonego ciężaru, który wzmacnia tę aurę podniosłości i przygnębiającego patosu, nie ocierających się, jak w przypadku wielu innych zespołów, o kicz.
Powstał album, który jedni zgnoją za zachowawczość albo wykopaliskowy wręcz charakter lub też wezmą za tani trik, polegający na żerowaniu na sentymencie fanów. Może nawet jest tak w rzeczywistości - ale ja to kupuję. Iluż wybrało się, podobnie jak Paradise Lost, w podróż, gubiąc po drodze cel, a jednocześnie potrafiło zachować swoją tożsamość, pozwalającą na tak przekonujące odtworzenie sławetnych rozdziałów twórczości. Temu zespołowi sztuka ta udała się bez naciągania i tworzenia na siłę ? tworzenia chyba już tak naprawdę tylko dla własnej przyjemności, a że jego spiritus movens jest obecnie treść pierwszych czterech, pięciu albumów, tym lepiej dla mnie. I wierzcie mi - dla was też. W końcu to były ich najlepsze płyty.
Materiały dotyczące zespołu
Najchętniej czytane recenzje
Lubisz tę plytę? Zobacz recenzje
Immortal "All Shall Fall"
- autor: Megakruk
Dream Theater "Black Clouds & Silver Linings"
- autor: Kępol
Katatonia "Night Is The New Day"
- autor: Kępol
- autor: Megakruk
Behemoth "Evangelion"
- autor: Megakruk
- autor: Kępol
Smashing Pumpkins "Gish"
- autor: Jędrzej Sołtysiak