- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Paradise Lost "Believe in Nothing"
Paradise Lost to od lat jedna z najbardziej cenionych w Polsce kapel metalowych. Zresztą Brytyjczycy cieszą się powodzeniem chyba wszędzie poza ojczystą Anglią... Takie albumy, jak trochę pobrzmiewający jeszcze death-metalem "Gothic", gotycko-metalowe, ciężkie "Shades Of God" i "Icon", czy wreszcie epatujący obok czadu i klimatu również świetnymi melodiami "Draconian Times", to bez wątpienia wybitne osiągnięcia w obrębie tzw. metalu klimatycznego.
Grupa pozyskała sobie całkiem liczną rzeszę oddanych fanów, lecz nie zamierzała spocząć na laurach, dać się zamknąć w pułapce jednego tylko stylu. Album "One Second" wydany w roku 1997 był dla większości sympatyków grupy ciężkim szokiem. Przyniósł radykalne ograniczenie ciężkich, gitarowych brzmień i zwrot stylistyki trochę jakby w kierunku Depeche Mode, trochę The Sisters Of Mercy - elektroniczne loopy, trochę klaustrofobiczno-psychodeliczny klimat, smętny głos wokalisty... Tego się po grupie nie spodziewano. Kolejny cios ortodoksyjnym fanom zespół zadał następną płytą "Host", utrzymaną w ciężkim, przygnębiającym klimacie, chyba jeszcze bardziej oddaloną brzmieniowo od takiego na przykład "Shades Of God".
I tu nagle, gdy wszystkim wydaje się, że Paradise Lost to dla metalu formacja stracona, oni wracają do gitarowych, chwilami nawet dość ciężkich, brzmień. Właściwie prawie wszystko o zawartości tej płyty mówi już pierwsza minuta rozpoczynającego ją utworu "I Am Nothing". Najpierw słyszymy jakąś elektronicznie generowaną i dodatkowo zapętloną partię perkusji niczym z kawałków techno i gdy już chcemy rzucić ironiczne stwierdzenie o złagodniałych metalowcach, słyszymy nagle energetyczny, dość ciężki riff. Gdzieś w tle pobrzmiewa wciąż ten perkusyjny loop z początku, a smaku i rozmarzenia całości daje klawiszowy, czy też syntezatorowy, motyw. Te elementy w różnych proporcjach znajdziemy na całej płycie. Podobnie jak te charakterystyczne dla ich ostatniej twórczości, obsesyjnie powtarzane, dość melodyjne jak na ten rodzaj muzyki refreny, śpiewane smutnym, a może tylko melancholijnym głosem Nicka Holmesa.
Oczywiście są i inne niespodzianki: niezwykła chwytliwość, melodyjność utworu pod tytułem "Mouth" sprawiła, że stał się on sporym (jak na tę muzykę) przebojem. Niewiele odbiega od niego świetnie eklektyczny "Fader". W "Never Again" słychać jazzującą lekko partię fortepianu oraz... skrzypce, a w "Divided" dodatkowo jeszcze sekcję dętą! Ale spokojnie - są to tylko dodatki, bo całość brzmi naprawdę całkiem rasowo i żaden fan ciężkiego grania nie powinien tak naprawdę poczuć się rozczarowany. Ostro robi się w "Sell It To The World", a ciężko i posępnie choćby w "Control" czy też w "No Reason", gdzie ponura, minorowa partia wokalu Holmesa kapitalnie kontrastuje z pełnym energii gitarowym riffem...
Warto też wyróżnić kończący płytę "World Pretending", za jego melodykę i atmosferę. Oczywiście, jak zwykle w przypadku tej grupy, trzeba też wspomnieć o okładce - naprawdę jest to dzieło sztuki prawie na miarę słynnej okładki "Wildhoney" Tiamat. Tylko poziom muzyki nie ten... Ale cóż, również Tiamat przeżywa ostatnio twórczy kryzys (vide album "Skeleton Skeletron"). Arcydzieła mają to do siebie, że nagrywa się je najczęściej raz w karierze. A najnowsza pozycja Paradise Lost to po prostu kawał solidnego, gitarowego, klimatycznego grania. To wcale nie tak mało...