- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Pain Of Salvation "Road Salt One"
Daniel Gildenlow to człowiek renesansu: śpiewa, gra na wielu instrumentach, komponuje, pisze teksty, zajmuje się produkcją muzyczną i chyba wszystkim, co wiąże się z działalnością jego zespołu. Do tego: pisze felietony, uczy śpiewu i gry na gitarze, ...jest mężem i ojcem! Odpowiada też za stronę internetową Pain of Salvation i tu wreszcie widać, że to tylko człowiek, bo z aktualizacją różnie bywa. Daniel w zespole trzech kumpli, ale nie przeszkadzało mu to samodzielnie nagrać większości materiału na "Road Salt One".
Zanim włożymy płytę do odtwarzacza, możemy przeczytać we wkładce m.in., że ten album (w wolnym tłumaczeniu) "...nie będzie błagał o zachwyt i nie będzie przepraszał, nie przeprowadzi cię bezpiecznie przez wzburzone morze...". Takie ostrzeżenie i wyzwanie równocześnie. Ale co tam, raz się żyje. W końcu zbawienie musi boleć, nieprawdaż?
Już pierwszy utwór - intro "What She Means to Me" (niestety dostępny tylko na rozszerzonej wersji) zaboli ortodoksów prog metalu, którzy chcieli widzieć ten zespół obok innych przedstawicieli gatunku. Potem ortodoksi będą konać w drgawkach, bo metalu nie ma na tej płycie wcale. Jest za to rock alternatywno - progresywny z wpływami bluesa i jazzu, a także muzyka rodem z wodewilu, musicalu czy rock opery. Dynamika jest tu ogromna. Są wściekłe partie np. w "No Way", fragmenty szybkie i pełne gęstych dźwięków np. w "Curiosity". Podniosłe czy wręcz hymniczne, jak te w "Sisters". Luzackie z cygarem w gębie i przyprawione bluesem "Tell Me You Don't Know". Kabareciarskie w każdym calu, że aż tragikomiczne "Sleeping Under the Stars". Niepokojące jak schizofrenik w bazie z wyrzutniami rakietowymi "Darkness of Mine". Pchające w stronę bardziej konwencjonalnego rocka "Linoleum" (do czasu oczywiście). Brzmiące jak człowiek pogodzony z własnym losem "Road Salt". Płynące jak łódka na jeziorze podczas burzy "Innocence".
Brzmienie instrumentów na tej płycie jest czasem mniej, a czasem bardziej przybrudzone, organiczne i ciepłe. Człowiek ma nieco irracjonalną radochę, że grają na polskich gitarach. Klawisze brzmią jednym słowem - totalnie! Perkusja, jakby w Soundgarden grał Lenny White. Jest też kilka nietypowych dla rockowego zespołu instrumentów, np. mandolina.
Na płycie "Road Salt One" jest wirtuozeria (szczególnie w kreowaniu atmosfery), ale nie ma wymiatania. Świetnie wykorzystano wokale Hallgrena i Margarita. Daniel Gildenlow śpiewa tak, jak robił to już wcześniej, czyli bardzo ekspresyjnie. No, wczuwa się facet, bez wątpienia. Analizy tekstów się nie podejmuję. Napiszę jedynie, że taki "Tell Me You Don't Know" daje do myślenia.
Płyta ma jedną wadę, a mianowicie, większość utworów na niej zawartych średnio sprawdzi się na rockowych koncertach obok hiciorów z wcześniejszych albumów. Chyba, że panowie zaaranżują je na nowo tak, aby poruszały dolne kończyny tak mocno, jak teraz poruszają szarą galaretę pod czaszką.
Na kilka słów o opakowaniu. Już mnie kusiło, żeby dać tej płycie 9 punktów, ale nic z tego. Z taką książeczką musi być dycha! Znajdziemy tu artystyczne zdjęcia. Na jednym z nich wściekłą kobietę ze strzelbą na ten przykład. Robi wrażenie. To tylko jedna z warstw tortu, bo oprócz tekstów piosenek są też kapitalne opisy, kto na czym zagrał w danym kawałku albo takie kwiatki, jak ten: "Fredrik... grzecznie, lecz surowo odmówił zaśpiewania" (cytat z opisu utworu "Darkness of Mine"). Nieśmiały typ tak ma. Wszystkich, którzy mają chęć poszukać, może też ochotę nieco się wysilić i znaleźć chwilę czasu w spokojnym miejscu, aby uważnie przesłuchać ten album, zachęcam by sięgnęli po tę płytę.
Upraszczają kompozycje, chyba zmieniają target, w perspektywie pewnie małolaty :)
Szkoda, że DG nie nagrał tej muzyki jako albumu solowego. Wtedy, wszystko było by jasne. PofS to jedna droga, a solo, to inne oblicze. Choć de facto wiadomo, że DG=PofS, ale było by chyba "uczciwiej" wobec fanów poprzedniego oblicza. Dlatego oceniając płytę jako wytwór PofS daję 3. Jeśli jesteś fanem ich poprzednich płyt, to omijaj tą płytę z daleka. To zupełnie inna bajka.