- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Pain Of Salvation "In The Passing Light Of Day"
Daniel Gildenlow, lider i wokalista Pain Of Salvation, w 2014 roku ciężko zachorował i trafił do szpitala, gdzie spędził sporo czasu, ocierając się nawet o śmierć. Lekarze zdiagnozowali w niego rzadką chorobę nazywaną: martwicze zapalenie powięzi. Symptomem tej przypadłości był bardzo silny ból pleców. Leczenie polegało na stosowaniu bardzo silnych antybiotyków. Nowa płyta grupy Daniela powstała pod wpływem tych przeżyć i jest propozycją koncepcyjną zawierającą głębokie przemyślenia na temat życia. Odkrywa inne spojrzenie na świat w obliczu nieuchronności tego, co każdemu z nas może zgotować los.
"In The Passing Light Of Day" przedstawia muzykę niepokorną, zawierającą mnóstwo zmian rytmicznych oraz trochę połamanych rytmów gitarowo-perkusyjnych. Wiele tu progmetalowego riffowania. Wokalnie mamy duże rozpiętości: od deklamacji i delikatnego śpiewania, poprzez mocny głos rockowy, do krzyku - ale artykułowanego. Ścieżka wokalna wzbogacona jest kobiecymi wokalami i męskimi chórkami. Na pewno nie jest to płyta nudna, chociaż dosyć długa, trwająca trochę ponad siedemdziesiąt minut. Znajdziemy na niej też klasyczne fragmenty w konwencji metalu, hard rocka względnie rocka progresywnego. Niemalże w każdym numerze słychać zaskakujące zwroty akcji, spowolnienia lub przyspieszenia rytmu. Zaznacza się też udział orkiestrowych instrumentów takich, jak obój i rożek angielski (Anette Kumlin) oraz skrzypce (Camilla Ardvisson i David Ra Champari). Jeżeli nawet wkrada się do muzyki trochę chaosu, to tylko na chwilę, potem wszystko wraca do harmonii. Jako gość w nagrywaniu uczestniczył też Halfdan Arnason na kontrabasie.
Album zawiera dziesięć utworów, w tym jakby dwie główne kompozycje, na początek i finał. Otwarcie stanowi "On A Thusday" - długi, ponad dziesięciominutowy numer, będący mieszanką prog metalu i rocka. Dalej trzy krótsze propozycje, w tym piękna krótka ballada "Silent Gold", gdzie gościnnie zagrał na basie i melotronie Peter Kvint. W środku stawki mamy nagranie z pokręconymi rytmami gitary, "Full Throtte Tribe" (jedno z dłuższych - dziewięć minut). Wyśmienicie prezentuje się "Angels Of Broken Things" (według mnie najlepsza po temacie tytułowym) w stylu rocka progresywnego z wyraźnymi klimatycznymi solówkami gitarzystów. Jest tu płynność akcji, nastrój i budowanie głównego tematu. Trzy ostatnie numery są esencją tej płyty. Najpierw bardzo dobre, radośnie brzmiące "The Taming Of The Beast", mocno rockowe w refrenie z delikatnymi zwrotkami bez fraz gitarowych, czyli melodyjnie z zaznaczonym podstawowym motywem. "If This Is The End" jest nastrojowym, trochę ponurym wstępem do głównego utworu na krążku. Słyszymy najpierw przez moment akordeon, akompaniament gitary i głos. Mamy też mocniejsze uderzenie w połowie, potem wraca spokój, ale końcówka to zdecydowane ostre granie.
Tytułowy utwór, "The Passing Light Of Day", jest genialny w swojej prostocie. Wszystko początkowo obraca się wokół krótkiego tematu gitarowego z wokalem, który systematycznie się rozwija, nabiera tempa oraz mocy uderzeniowej. Zapada w pamięć ze względu na melodię. Apogeum tej piętnastominutowej kompozycji następuje w granicach jedenastej minuty, kiedy krystalizuje się pełna wersja rockowego brzmienia - lecz wszystko sączy się płynnie w formie balladowej. W finale następuje wyhamowanie i powrót do początkowych klimatów z udziałem instrumentów smyczkowych i orkiestrowych dętych, a te kilka sekund na zakończenie brzmi niczym Islandczycy z Sigur Ros. Dobre wydawnictwo, warte posłuchania.
a tegoroczne popierdolone lato, to ja chcę jak najszybciej wymazać ze swojej pamięci - choć oczywiście te kalendarzowe lato jeszcze trwa, ale już niedługo..
Przede wszystkim to kontuzja lewego ramienia (jaką odniosłem w połowie czerwca) + operacja i najpierw gips, teraz jakaś specjalna kamizelka ortopedyczna a ręka nadal w kiepskiej formie (rehabilitacji jeszcze nie zacząłem) no tak, wiem potrzeba czasu na to wszystko... niemniej chciałbym, żeby to był już październik albo listopad.. grudzień(?) i myślę, że będzie lepiej:)
i choć pojechałem wtedy na ten fest głównie na Opeth, Katatonię i Riverside to IMO najlepsze 'szoł' tego dnia, zagrało właśnie PoS ;)
zwłaszcza jak usłyszałem 'Falling' & 'The Perfect Element' to ciary mnie przeszły wzdłuż kręgosłupa z tego co pamiętam ;)
nawiasem mówiąc: 1 wrz. koncert w Warszawie a 2 wrz. w Krakowie - tego lata oczywiście:)
posłucham płyty na jesieni