- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Jimmy Page i Robert Plant "Walking into Clarksdale"
I oto stało się. Po raz pierwszy od rozpadu Led Zeppelin w 1980 roku, frontmani grupy Jimmy Page i Robert Plant nagrali razem nowy materiał. Słowo "razem" jest tu bardzo istotne, solowe dokonania jednego i drugiego okazały się bowiem w mniejszym lub większym stopniu nieudane. No, może za wyjątkiem płyty nagranej przez Page'a z Coverdalem w 1993 roku. Ale poza tym samodzielne nagrania Page'a czy Planta nie przedstawiały większych wartości.
Duet tych panów tworzy potęgę. Słuchając "Walking into Clarksdale", nie mogłem oprzeć się wrażeniu powrotu legendy... Mimo, że głos Planta teoretycznie nie jest już taki, jak kiedyś. Jest inny, ale to nie znaczy zły, lecz bardziej dojrzały. To ma swój urok, oczywiście. Niektóre "dojrzałe" wykonania starych Zeppelinowskich przebojów (vide płyta "No Quarter") podobają mi się nawet bardziej, niż oryginalne...
"Walking into Clarksdale" to album zdecydowanie spokojniejszy, aniżeli dokonania Led Zeppelin. Rozpoczyna się graną na gitarze akustycznej kompozycją "Shining in the light". Dopiero jednak "Upon a golden horse" uświadamia nam, że mamy do czynienia z ex-członkami Led Zeppelin. Robert Plant udowadnia, że głos mu nie wysiadł, a Jimmy Page - że reumatyzmu w palcach to on nie ma. ;-) Idąc dalej, przez nieco popowy "Please read the letter", docieramy do bardzo często tłuczonego w radiu utworu "Most High". Elementy orientalne (pozostałość klimatu "No Quarter") oraz gitara Mistrza czynią z niego rewelacyjną piosenkę, którą można słuchać na okrągło.
Entuzjazm ochładza nieco niedobór charakterystycznych solówek gitarowych Jimmy'ego Page'a. Mistrz poprawia się w utworze tytułowym, który bardzo przypomina starsze dokonania. W każdym razie pewno nie brakuje w nim elementów, które można nazwać magią Led Zeppelin... Podobnie jak w "Sons of freedom" czy "Burning up", która zaliczają się do "ostrzejszych" utworów na płycie.
"Walking into Clarksdale" powstała w 33 dni. To stosunkowo krótki okres. "Album ma odzwierciedlać nasz aktualny stan psychiki. Jesteśmy już za starzy, by nagrywać album przez rok, dopieszczać go" - mówił w jednym z wywiadów Robert Plant.
Na płycie brakuje utworów, które miałyby stać się kultowymi. Ale też, kupując album, na nic takiego nie liczyłem. Inaczej "Walking into Clarksdale" sygnowana byłaby magiczną nazwą Led Zeppelin... Jimmy Page wiedząc, że nie uda mu się bez Jonesa i Bonhama stworzyć dzieła tak kultowego, jak któraś z pierwszych sześciu płyt Zeppelinów, zrezygnował z sygnowania płyty tą nazwą. I słusznie uczynił. Oczywiście nie umniejszam tym wartości nowego albumu duetu Page/Plant.
To dobra, rockowa pozycja. Swoisty rodzynek na zdominowanym przez pop rynku. Gorąco polecam wszystkim zwolennikom tego rodzaju muzyki. A i wykonanie jest nie do pogardzenia... Płyta zadowoli na pewno nie tylko fanów legendarnego Led Zeppelin.