- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Ozzy Osbourne "Speak of the Devil"
Powiem krótko - ten album nie powinien się ukazać. Sytuacja była jednak taka, że musiał... Zacznijmy może od małej lekcji historii. Po śmierci Randy'ego Rhoadsa (marzec 1982) Ozzy Osbourne całkowicie się załamał, myślał nawet o zakończeniu kariery. Tymczasem wytwórnia coraz mocniej go naciskała, aby zgodnie z obowiązującym kontraktem wydał album koncertowy. Ozzy nie chciał grać piosenek wykonywanych wraz z Randym (nie zdołał się jeszcze otrząsnąć po tragedii), toteż postanowił nagrać album z utworami, które wykonywał w Black Sabbath. Wytwórnia była z tego pomysłu bardzo zadowolona, w tym samym czasie miał się bowiem ukazać album koncertowy Black Sabbath (z Dio na wokalu), a jak wiadomo większe sukcesy po rozpadzie oryginalnego składu zespołu osiągał Ozzy. W grę wchodziła zatem sprawa ambicjonalna, szykowała się ciekawa konfrontacja. Jako miejsce występu, który miał zostać zarejestrowany na albumie wybrano, Nowy Jork - w dniu 26 sierpnia 1982 roku. Trzeba było jeszcze skompletować nowy skład. I tu pojawił się problem z gitarzystą. Najpierw miał nim zostać Bernie Torme, jednak nie wytrzymał psychicznie - nie potrafił grać przed tak dużą publicznością. W końcu Ozzy namówił Brada Gillisa z zespołu Nightranger. Do koncertu zostało jednak bardzo niewiele czasu i pan Gillis miał niewiele ponad tydzień na wyuczenie się wszystkich piosenek. Okazało się to fatalne w skutkach, ale o tym później. Czas najwyższy przejść do muzyki...
Cały album możemy właściwie omówić na podstawie pierwszego utworu - "Symptom Of The Universe". Najpierw mamy chóralne okrzyki publiki, aż w końcu pojawia się główny bohater wieczoru, witając zgromadzonych. Coś nie tak, prawda? Czy to na pewno Ozzy? Niestety tak! Już w jego pierwszej wypowiedzi: "How're you doin'" słyszymy w jak fatalnej jest dyspozycji. Zaczynamy piosenkę, Brad Gillis gra główny riff i już za drugim razem trochę mu to nie wychodzi, a z gitary słychać niezbyt przyjemny dla ucha pisk. Po chwili pojawia się mocno wyeksponowany bas (rzadko zdarza się, zwłaszcza na albumach koncertowych, aby linia basu była tak dobrze słyszalna) i perkusja, a Ozzy zaczyna śpiewać. Niestety nie wychodzi mu to najlepiej, jego wokal nie brzmi "czysto", dosyć często zdarzają mu się fałsze. Jeszcze gorzej jest, gdy Ozzy próbuje coś wykrzyczeć do publiki, słychać wtedy tylko i wyłącznie połączenie skrzeku i niezrozumiałego bełkotu.
Przykro mi jest to mówić, jednakże w takim tonie utrzymany jest cały album. Przede wszystkim całkowicie zawodzi Ozzy, który jest chyba w najgorszej formie wokalnej w całej swojej kariery. Najlepiej słychać to w jego dialogach z publiką - kiedy Ozzy coś mówi wszystko jest jeszcze w porządku, natomiast kiedy usiłuje krzyczeć, słychać tylko pisk, skrzek i charczenie. Jego wrzasków w czasie trwania piosenek w ogóle nie słychać. I tak zaskakująco dobrze wychodzi mu samo śpiewanie, jednakże często ratuje się różnymi efektami (m.in. dodane echo w "Black Sabbath"). Zresztą wokale są albo przetworzone w studio, albo miksowane na żywo. Po prostu niemożliwe wydaje mi się, aby wszystko nagrywane było dokładnie tak, jak na koncercie (wystarczy porównać wokal w "War Pigs", do wrzasków Ozza w trakcie lub przed jakąkolwiek piosenką). Ale dajmy już spokój Ozzy'emu. Miał prawo być w nienajlepszej dyspozycji...
Drugą najważniejszą osobą w zespole jest oczywiście gitarzysta. I tutaj niestety również jest nie najlepiej. Gillis po prostu odgrywa nuta, w nutę każdą piosenkę, nie wprowadzając żadnych zmian, ani prób nadania utworom Black Sabbathu choć nieznacznych znamion własnego stylu. Co gorsza często zdarzają mu się fałsze, a o solówkach lepiej nie wspominać (przy "Sabbath Bloody Sabbath" można się tylko załamać i porządnie wkurzyć - jak można tak zagrać najpiękniejsze solo Iommiego - toż to profanacja). O wykonaniu linii melodycznej do "Paranoid" aż strach wspominać (własna inwencja?), dużo lepiej brzmi to nawet w wykonaniu mojego szkolnego kolegi, który do żadnych gitarowych orłów nie należy. Nie wiem, jak Brad Gillis grał w swoim macierzystym zespole Nightranger, jednak na tym albumie pozostawił po sobie fatalne świadectwo. Jednak jest on w części usprawiedliwiony - na nauczenie się wszystkich piosenek miał bardzo mało czasu - nie upoważnia to jednak do "odwalenia lipy".
Basista i perkusista również nie silą się na żadne zmiany i efekciarstwo (zapomnijcie o jakimkolwiek wstępie do "N.I.B"), ale grają poprawnie. Wielką zagadką jest obecność w składzie klawiszowca. Konia z rzędem dla tego, kto wskaże jakikolwiek dźwięk wydobywający się z klawiszy w jakiejkolwiek piosence.
Nie sposób nie przyczepić się także do fatalnej produkcji i oprawy koncertu. W "Black Sabbath" brakuje tradycyjnych dzwonów, Ozzy często coś mówi, jednak prawie w ogóle go nie słychać itp.
W tym całym chaosie zaskakują entuzjastycznie reakcje publiczności po każdej piosence. I nie ma tutaj mowy o żadnych klakierach, czy studyjnie dodanych brawach. Po prostu Ozzy, nawet w najgorszej dyspozycji, zawsze wzbudza aplauz.
Cóż, nie zostawiłem na tym albumie suchej nitki i roztoczyłem przed Wami wizję jakiegoś koszmaru, ale stop - nie jest wcale aż tak źle. Spójrzmy na tytuły utworów - toż to największe hity Black Sabbath. A te piosenki po prostu bronią się same. Fakt, że w tych wersjach nie dorównują pierwowzorom, ale nie robią też z nich jakiś hybrydalnych muzycznych koszmarów. Najlepiej prezentują się "Never Say Die", "The Wizard" (na szczęście jest harmonijka ustna), "Snowblind" i "N.I.B", najgorzej wypadają "Black Sabbath, "Fairies Wear Boots" i "Sabbath Bloody Sabbath".
"Speak Of The Devil" jest zdecydowanie najgorszym dziełem Ozzy'ego. Czarę goryczy przelewa koszmarna okładka, na której widzimy Ozzy'ego wampira... z dżemem malinowym wylatującym mu z ust. Nie przeszkodziło to w dobiciu się albumu do czternastego miejsca w USA i okryciu się platyną. Wspomniana wcześniej koncertówka Black Sabbathu - "Live Evil" - wyprzedza ten album o lata świetlne, jednak znalazła się w Stanach dopiero na pozycji 37. Wytwórnia mogła więc się cieszyć. Ozzy nie powinien.
Jeżeli ktoś jest "niedzielnym" fanem Ozzy'ego powinien tę płytę omijać z daleka, fanom też nie polecam. Lojalnie ostrzegam - możecie się mocno rozczarować.