- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Orgy "Candyass"
Orgy to pierwszy zespół wydany przez Elementree, wytwórnię założoną przez członków Korn. Wbrew pozorom, nie jest to kolejna kopia tej formacji, a całkowicie nowe i oryginalne granie, które najwięcej wspólnego ma chyba z industrialem. Orgy to muzyka mocno elektroniczna. Klawisze i najróżniejsze sample prowadzą praktycznie wszystkie utwory, są podstawą większości linii melodycznych w nich zawartych. Gitary, podobnie jak to miało miejsce np. na "Pretty Hate Machine" Nine Inch Nails, są tutaj tylko dodatkiem, ale w odróżnieniu od wspomnianej płyty, występują o wiele częściej i są nieporównywalnie cięższe. Wokal raczej nie schodzi z klasycznego śpiewu, mało tu jest krzyków i jakichś mocniejszych akcentów. Jedynymi urozmaiceniami wokalnymi są momenty, kiedy głos zostaje przepuszczony przez różnego rodzaju elektroniczne zabawki. Muszę przyznać że efekt jest całkiem niezły, ale mnie osobiście najbardziej brakowało zwykłego darcia ryja :), co w muzyce granej przez Orgy mogłoby się doskonale zadomowić. Płyta zahacza o bardzo dołujące klimaty, wszystko przesiąknięte jest przygnębieniem, nawet "Blue Monday", który wydaje się początkowo najradośniejszym numerem na płycie, po kilkunastu sekundach wbija w ziemię atakiem ciężkich gitar.
Płytę otwiera "Social Enemies", wolny, dość długi i nadziany elektroniką utwór z ciekawymi wstawkami wokalnymi między zwrotkami ("Slave here to save the freaks again"). Ten numer bardzo mi się podoba, ale trzeba kilka razy posłuchać, żeby go docenić. "Stitches" to powoli rozkręcający się wałek z ciężkimi gitarami w refrenach, kojarzącymi mi się z dokonaniami Marilyn Manson na "Mechanical Animals". "Dissention" to przede wszystkim niesamowicie szybki i pomysłowy początek. Dalej także jest ciekawie, według mnie na wyróżnienie zasługuje tutaj sugestywna gra gitar: nie jest ich za dużo i nie wysuwają się na pierwszy plan, ale znakomicie dopełniają wokal Gordona. W kolejnym utworze, o nazwie "Platinum", wychwyciłem dużo podobieństw (nie jeden raz, jak się później okaże) do Marilyn Manson: zarówno w sferze muzycznej, jak i wokalnej słychać tutaj dużo z "Mechanical Animals". "Fetisha" to kolejny wolny numer, choć w refrenach nabiera szybszego tempa i większej dzikości. Znakomita jest końcówka, kiedy przebłyskujące w tym numerze gitary wreszcie dochodzą do głosu, tworząc niesamowity klimat nadchodzącej zagłady (tak to odebrałem :). Zamykający pierwszą część płyty, "Fiend" jest zdecydowanie szybszy od swoich poprzedników. Kolejny raz muszę pochwalić gitarzystów, nie wpierdalają się między wódkę a zakąskę, tylko stoją gdzieś z tyłu i komponując się ze śpiewem wokalisty, znakomicie dopełniają linię melodyczną (nasuwającą zresztą skojarzenia z "Posthuman" Marilyn Manson). Następny w kolejce jest Blue Monday, cover zespołu New Order (tak mi się wydaje), utwór od którego zaczęła się moja cała przygoda z Orgy. Miałem okazję słyszeć (a raczej widzieć, bo były to wideoklipy) obie wersje tego kawałka i muszę przyznać że Orgy wypada tu nieco lepiej (głównie ze względu na niesamowite gitary). Główna linia melodyczna nasuwa skojarzenia z jakimś dyskotekowym pseudo-bandem, ale wspomniane gitary rozwiewają wątpilowści, do której szufladki to zakwalifikować. Mój pierwszy faworyt z tej płyty. "Gender" to kolejny bardzo elektroniczny numer, wyróżniający się ogromnym bogactwem dzwięków. "All the Same" nie wywarło na mnie żadnych konkretniejszych wrażeń, inaczej jest natomiast z "Pantomime", który charakteryzuje bardzo melodyjny, dołujący, ale z drugiej strony porywający refren. Skojarzenia z ostatnim Mansonem bardzo na miejscu. Nie wiem czy to celowe, ale początek "Revival" do złudzenia przypomina klasyczne "Wild Thing" The Troggs. Krótkie elektroniczne przejście i włączenie się gitar rwanych w krótkich riffach zmienia jednak całkowicie oblicze tego numeru. Gdyby nie syntezatory, mógłbym powiedzieć, że ten utwór zagrał Korn, zresztą Jonathan Davis pojawia się w refrenach, podkreślając swoim głosem niepowtarzalną atmosferę wałka. Połączenie dwóch całkiem różnych wokaliz wyszło temu numerowi na dobre, zresztą jest to jeden z moich faworytów. Płytę zamyka "Dizzy" (był kiedyś taki jajowaty stworek :), najdziwniejszy i chyba najbardziej dołujący utwór na płycie. Gordon śpiewa tu zupełnie inaczej, niż do czego przyzwyczaił nas przez jedenaście kawałków, w bardzo chorym refrenie pojawia się wreszcie krzyk. Kolejny raz nasuwa mi się tu skojarzenie z Marilyn Mansonem, ale dla Gordona powinien to być komplement.
Wydaje mi się, że na następnej płycie, powinno być więcej takich numerów, więcej psychodelicznych wokaliz, a na pewno im to wyjdzie na dobre. Płyta jest bardzo trudna w odbiorze, nawet ja, mający w pamięci wiele tego typu kapel, miałem problemy z zaadoptowaniem niektórych utworów. Nie polecam jej nikomu, kto nie lubi elektronicznej muzy, gdyż nie wytrzyma nawet do środka płyty. "Candyass" będzie za to znakomitym kąskiem dla ludzi lubiących połączenie dołujących klimatów ala Korn (z pierwszej płyty oczywiście) i takich tuzów industrialnego grania jak Nine Inch Nails, Filter czy Marilyn Manson. Pierwsza płyta ze stajni Elementree to prawdziwa perełka. Na 23 lutego zapowiadana jest premiera kolejnego albumu - tym razem uderzy w nas Videodrone. Już zacieram ręce.
Materiały dotyczące zespołu
- Orgy