- Koncerty
- terminy koncertów
- galeria zdjęć
- relacje z koncertów
- Wieści
- wieści muzyczne
- kocioł
- dodaj wieść
- Płyty
- recenzje płyt
- zapowiedzi premier
- Wywiady
- wywiady
- Ogłoszenia
- ogłoszenia drobne
- dodaj ogłoszenie
- Zobacz
- wywiady
- forum
- linki
- rekomenduj muzykę
- korozja
- sondy - archiwum
- Redakcja
- o nas
- szukamy pomocników
- reklama
- polityka cookies
- kontakt
- Konto
- zaloguj się
- załóż konto
- po co?
recenzja: Orange Goblin "Time Travelling Blues"
Orange Goblin i kierowana przez Lee Dorriana (Cathedral) Rise Above Records to mariaż doskonały. Trudno sobie wyobrazić dzisiejszą scenę stoner rockową bez którejkolwiek z tych nazw - obie są jej żywymi legendami - a jeśli efektem ich współpracy są płyty tak dobre jak wydana w 1998 r. "Time Travelling Blues", to pozostaje tylko tym związkom przyklasnąć.
Wszystko jest tu oczywiście do bólu klasyczne, a słowem-kluczem w tej grze jest "Sabbath". Płytę rozpoczyna ryk silnika równie co Sabbsi klasycznego dla tego nurtu Harleya-Davidsona, a po kilku depnięciach słuchacz otrzymuje dokładnie to, czego oczekiwał. Ciężki, acz bardzo energetyczny sabbathowski riff nieśpiesznie pruje do przodu, wspiera go pulsująca sekcja rytmiczna i szorstki głos Bena Warda, heavy rockowa maszyneria działa bez żadnych fajerwerków, za to wyjątkowo efektywnie. I choć tak z grubsza wygląda cała płyta, to przecież nie byłby Orange Goblin stoner rockowym klasykiem, gdyby odmówił sobie psychodelicznych wycieczek w rejony mocno spowite konopnym dymkiem, pławiąc się w rozmemłanych dźwiękach oraz opowieściach o purpurowych żółwiach i nuklearnym guru międzyplanetarnego piekła (a dałby sobie człowiek rękę uciąć za to, że tylko sam Lee D. takie piramidalne farmazony wypisuje).
Nie posuwają się jednak brytyjczycy w swym dziele tak daleko jak ich duchowi pobratymcy ze Sleep na "Jerusalem", co, jak mniemam, tylko na zdrowie im wychodzi. "Time Travelling Blues" jest bowiem dzięki temu nie tylko płytą, której ołtarzyk stawia wąskie grono stonerowych fanatyków, ale także krążkiem, którego z dużą przyjemnością posłucha każdy, kto ceni sobie bezpretensjonalne, postsabbathowskie, oparte na bluesowym schemacie i heteroseksualnym feelingu łojenie.
Po prostu dobra rockowa płyta, która na kolana może nie rzuca, ale świetnie się sprawdza w każdej sytuacji i udowadnia, że blues jest nieśmiertelny, a jego podróż w czasie będzie trwała jeszcze wiele, wiele lat.